Recenzja filmu

Ostatnia rodzina (2016)
Jan P. Matuszyński
Andrzej Seweryn
Dawid Ogrodnik

Estradowość dnia powszedniego i miscellanea geriatryczne. Na marginesie "Ostatniej rodziny"

Jakkolwiek film na ekran wkroczył przebojem i szybko się nim po prostu stał, tak sam w swej istocie najdalszy chyba jest od tego, co zwykło się z przebojowością kojarzyć. Tempo akcji jest
Beksiński jest na tapecie, Beksiński jest na topie. A więc: na księgarnianych półkach (lecz nie na tych z albumami, a z bestsellerowymi biografiami), na teatralnych afiszach (tu także dominuje biografia) oraz w muzeach (wystawę retrospektywną zapowiadano od dwóch lat; podobno cieszy się ona obecnie także – gdzie są rodzice? – zainteresowaniem wśród najmłodszych). Ostatnią rodziną w reżyserii debiutującego J.P. Matuszyńskiego wdarł się Beksiński na duży ekran, i wdarł się przebojem. Jury festiwalowe w Locarno jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej dystrybucji wieszczyło filmowi Matuszyńskiego sukces i było to celne proroctwo. 
Jakkolwiek film na ekran wkroczył przebojem i szybko się nim po prostu stał, tak sam w swej istocie najdalszy chyba jest od tego, co zwykło się z przebojowością kojarzyć. Tempo akcji jest właściwie zerowe. Wyznacza je powolny rytm lat, miesięcy i dni spędzanych przez pięcioosobową rodzinę w jej małym, zagraconym i przeludnionym mieszkaniu. Jakimś cudem nie wieje to nudą, choć przyspieszenia wyznaczają tylko nieliczne awantury, jakie rodzicom urządza ich podstarzały enfant terrible, a pewne zmiany zachodzą wraz z kolejnymi zgonami w liczbie pięciu. W mieszkaniu tym jada się więc, sypia, rozmawia, wykonuje prace domowe, ogląda telewizję, umiera – a że się także maluje na płótnie, to już raczej w ramach bonusu i na końcu korytarza.

Twórcy "Ostatniej rodziny" odrzucili oczywiste rozwiązania, które wielekroć powiodły na pokuszenie autorów filmowych biografii malarzy. Nie ma tu więc ujęć zaaranżowanych na ten czy ów Beksińskiego obraz, takich rodem z "Dziewczyny z perłą". Nie ma żadnych strasznych i upiorno-artystowskich wizualizacji. Nie podglądnie tu też widz, jak to malarz doznawał olśnień artystycznych; że oto ujrzał w życiu coś, co potem namalował. Element oświatowy w ogóle odrzucono tu z całą stanowczością. Sztuka, czy dorobek Beksińskich nie jest tematem lub kontekstem filmu. Ani głównym, ani pobocznym.

Czego jeszcze widz nie uświadczy, to np. pełnowartościowej historii i intrygi. Fabuła jest poskładana z różnorakich scen wybranych z kroniki rodzinnej, która uwzględnia każdą czynność fizjologiczną, odchrząknięcie i przejęzyczenie. Scenarzysta (Robert Bolesto), faworyzując powyższe, zrezygnował z tego, co zwykle stanowi kanwę i pretekst do nakręcenia biografii filmowej, czyli – w dużym uproszczeniu – pokazania sfery życia prywatnego w relacji do życia, nazwijmy go, zawodowego lub twórczego. Nie był to chwyt przewrotny, a raczej konieczny dla przeprowadzenia widza przez świat, który pomyślano tu nie jako statyczny, konsekwentny i konwencjonalny obraz, ale jako kompilację obrazków rodzajowych i werystycznych scen z życia rodzinnego, zebranych klamrą pt. "Beksińscy w domowych pieleszach oraz w pieluchomajtkach". Twórcy wydestylowali spośród ogromnego materiału biograficznego tej rodziny właściwie tylko to, co dałoby się powiedzieć o niemal każdej innej rodzinie. A także to, co każda rodzina wolałaby zostawić w rodzinie.

"Ostatnia rodzina" to film nie dla ciekawych, a dla ciekawskich. Bowiem propozycja reżysera to podglądanie. Co zatem mamy szanse podglądnąć? Ano, np. Beksińskiego suszącego świeżo zamalowane płótno suszarką, malarza dłubiącego w zębie, starszego człowieka z kamerą filmową typu VHS, seniorkę Beksińską w stanie wegetatywnym; Beksińską-żonę łykającą proszki uspokajające; Tomka, który nie podołał w sytuacji intymnej. W koszulach nocnych, laczkach, podomkach. Podejrzymy, jak komu apetyt dopisał, jak się kto zmagał z obstrukcją albo jak objaśniał obsługę pralki, itp., itd. – i w zasadzie tyle, plus tych kilka zgonów. Perspektywę ustawiono w szczelinie boazerii, a stało się to, byśmy po raz kolejny mogli podejrzeć cudzą – raz przeciętną, a raz ekstraordynaryjną – codzienność. Natomiast artystyczne manipulacje, jakich na niej dokonali Kacper Fertacz (zdjęcia) i Przemysław Chruścielewski (montaż) przekonały nas, że potrafi być ona bardzo fotogeniczna. Poza artystycznymi środkami wyrazu, nie ma tam uniezwyklania, dominuje bardzo modna wiek temu i zdolna się wówczas bronić solo koncepcja werystyczna. Są więc po prostu ludzie, którzy żyją, a potem umierają – przypadkiem, z wyboru, na skutek chorób lub starości.

To nie jest film o artyście ani o sztuce. To nie jest film egzaltowany. To nie jest film biograficzny. Nie jest to film, który każe nam się dziwić nad cudzym losem, współczuć komu jego losu lub go zazdrościć. To nie film, który stawia pytania, drąży i poszukuje. To nie film, który stawia tezy i podaje je pod rozwagę. To film będący efektem wiwisekcji kosza na brudną bieliznę i kwerendy w kartotekach chorób. To jest film, który powstał jak gdyby bez pretekstu, bez faworyzowania konkretnego wyimka w życiorysie, z którego można by uczynić oś opowieści. To jest ruchomy portret zbiorowy w stylu pointylistów; gdzie żaden element nie jest mniej lub bardziej znaczący, a wszystkie sprawiedliwie składają się na całość. I dają widok, który łudzi obiektywnością, bo przecież przebrano w prawdziwych obrazach.

Warto przypomnieć oczywistość: senior Beksiński w świadomości zbiorowej zaistniał niegdyś jako malarz, junior – jako tłumacz i radiowiec. Dziś powodem niegasnącej rozmowy wokół denatów jest nie tyle nawet ich biografia, co życie intymne. Powodem, nie kontekstem. Zainteresowanie Beksińskimi ma naturę intymistyczno-biograficzną i towarzyszy ono tylko zerkaniu z ukosa i mimochodem na płótna. Obrazom poświęca się prelekcje i dysertacje. Nam wypada zadowolić się pakamerowo-spiżarnianą "prawdą", a że nie bardzo wiadomo, co komu po niej, to powtarzamy sobie, że jest ona uniwersalna.

"Na planie mieliśmy włos z brody Tomka Beksińskiego" – z rozrzewnieniem poinformował Dawid Ogrodnik na konferencji prasowej wokół "Ostatniej rodziny". Informacja ta, gdyby dotyczyła relikwii Jana Pawła II, zasłużyłaby i może na pietyzm oraz uroczysty ton, z jakim ją wypowiedziano. Bowiem niektórzy wierzą w świętych obcowanie oraz cudowną moc tchnącą z relikwii i należy to uszanować. Ale żeby w zwykłym fanklubie – czy to uchodzi tak? Czy twórcy filmu "Ostatnia rodzina" wierzą w Beksińskich obcowanie? W czym pomógł na planie zdjęciowym włos z brody śp. Tomasza B.? Jakim cudem pozbawiono nieboszczka tego włosa? I właściwie, po co nam ta informacja?

Siła oddziaływania i skandaliczność tego filmu zasadzają się na tym samym  – spełnionym zresztą bardzo skrupulatnie – założeniu. "Ostatnia rodzina" nie jest w zasadzie ani biografią, ani historią, ale ekshumacją i drobiazgową rekonstrukcją ukutą na najbardziej wstydliwych, pokątnych, intymnych elementach cudzego życia, które dają obraz wiarygodny, światłoczuły i – obsesyjny.

Jest w tym filmie jakaś oblepiająca widza intensywność, będąca chyba wynikiem niepohamowanej wnikliwości twórców, jakiejś obsesji kwerendy i kompulsywnego wprost detalizmu. Wszystko to połączone nienaturalnie z całkowitym nieskrępowaniem i familiaryzmem w dochodzeniu nikomu niepotrzebnej prawdy spod dywanu, archiwistycznym szałem dyspozytariusza i szafarza dna cudzych archiwów. Oglądając "Ostatnią rodzinę", mimowolnie czujemy się jak w wysokoartystycznym "Big Brotherze". Doprawdy, czy wyciąganie każdej biegunki, każdego podartego w strzępy zdjęcia i każdej marginalnej historii rodzinnej usprawiedliwia fakt, że zrobiono to arcydzielnie? Czy wystarczającym do tego powodem jest popyt na taką wiedzę, a usprawiedliwieniem to, że podglądani już nie żyją? Czyż i bez tego nie wiemy, że rodzina Beksińskich była ostatecznie tylko i aż rodziną? Czy do kina chodzimy, by ucieszyć się z takiego odkrycia?

Film w dużej mierze tak wierny jest "oryginałowi" dzięki setkom i tysiącom nagrań pozostawionych przez Zdzisława Beksińskiego. A gdyby wziąć pod uwagę inny scenariusz? Taki mianowicie, że ostatni członek ostatniej rodziny nie dokonuje swojego żywota w sposób nagły i tragiczny, a przed śmiercią ma szanse pozbyć się swojego archiwum, tak jak pozbył się prywatnych materiałów, które jemu i tylko jemu pozostawił przed śmiercią syn? Czyż "Ostatnia rodzina" wraz z wierną (a w części nawet oryginalną) scenografią i tym nieszczęsnym włosem z brody, nie jest odmianą wścibstwa rodem z brukowców żyjących ze zdjęć dostarczanych im przez paparazzi? Drobna różnica między podglądaniem ludzi żyjących i tych umarłych jest taka, że ci pierwsi w przeciwieństwie do drugich wyrażają na to zgodę bądź mogą ewentualnie dochodzić swoich praw. Jest to różnica, która przemawia na korzyść tego pierwszego zjawiska. Zjawiska telewizyjnego, nie kinowego. Zjawiska, o jakże przecież złych konotacjach i niechlubnym rodowodzie.

O czym więc jest "Ostatnia rodzina"? Co takiego nam mówi? W zasadzie niewiele ponad to, co wiemy, tyle, że ze szczegółami, co jest na ogół trudne do osiągnięcia, lecz tym razem chyba zgodne z ambicją twórców. Natomiast fakt, że ten film powstał w takim, nie innym kształcie uczy nas wiele. Ponoć Robert Bolesto swój scenariusz pisał przez dziesięć blisko lat. To dużo, ale – jak wiemy ze statystyk oglądalności telewizyjnych show – podglądanie wciąga.

Tak dalece poniósł był scenarzystę furor poeticus research’u, że z tego rozpędu popełnił on zajmujący a wiarygodny tekst[if !supportFootnotes][1][endif] z kategorii varia, będący zestawieniem chyba wszystkich już dolegliwości, na jakie cierpiał malarz. Znać w tym tekście (czy lepiej: protokole) zacięcie naukowe wraz z właściwym mu obiektywizmem ("Regularna sraczka po matce, po ojcu nerwica wegetatywna – stara terminologia."), gruntowność ("Kiedyś pękła żyłka na białkówce. Nie upośledza to widzenia"), wiedzę nie byle jaką, rozległą ("Wyłącznie jęczy, charczy, wyje i krąży po pokoju jak zwierzę w klatce z prawą ręką opartą z tyłu na łopatkach, co właściwie wcale nie pomaga, ale jest jakby pozycją wyuczoną i zestereotypizowaną na taką okoliczność."), ogromną troskę o szczegół ("Braki w górnych fragmentach palców.") i ogólną jakąś akrybię ("Prostata."). Sporządzono to studium przypadku z precyzją tak ogromną, iż trudno się nadziwić, że tekst opublikował na swych łamach dwutygodnik.com, nie zaś "Pamiętniki Towarzystwa Lekarskiego" lub "Przegląd Geriatryczny". Tak czy owak, z dużym prawdopodobieństwem wolno zakładać, iż sprawy zdrowotne tudzież około-medyczne starego Beksińskiego zostały raz na zawsze, solidnie i rzetelnie załatwione.

Cóż by tu rzec, jak by to skomentować? Może: ekhem albo inne tego-ten? Nowe życie biografizmu? Swobodna interdyscyplinarność? Byłabym zapomniała, że ta garść faktów to bez związku tak! Sobie a muzom, a nie w stosunku do twórczości pacjenta. Żeby wiedzieć, słowem, do wiadomości. On to tu tylko zostawił. Inwigilacja i wścibstwo to pojęcia nieobecne w dyskursie wokół sztuki wysokoartystycznej. Może czas pomyśleć nad podniesieniem jakości formalnej brukowców. Widzę pewne szanse na poszerzenie grona odbiorców.

Na miejscu Dawida Ogrodnika włos z brody Beksińskiego spaliłabym, a proch po nim pozostały zakopała. Jeśli ma on jakieś magiczne moce, to czas zacząć się bać. "Ostatnia rodzina" powstała dzięki temu, że Zdzisław, Zofia i Tomasz Beksińscy od kilkunastu lat – excusez le mot – gryzą ziemię. To ich pośmiertne szczęście w nieszczęściu.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Każdy z nas ma w swojej głowie demony. Wiele z nich jest okrutnie złych, każą robić potworne rzeczy.... czytaj więcej
"Ostatnia rodzina" jest bezapelacyjnie jednym z najważniejszych dzieł polskiej sztuki filmowej ostatnich... czytaj więcej
Czy można jeszcze historię rodziny Beksińskich opowiedzieć w ciekawy, nowatorski sposób? Temat wydaje się... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones