Recenzja filmu

Grzesznicy (2025)
Ryan Coogler
Michael B. Jordan
Hailee Steinfeld

Myślą, mową i uczynkiem

W tych najlepszych momentach "Grzesznicy" rozpięci są między filmem traktującym zupełnie poważnie o kulturowym zawłaszczeniu, o znaczeniu historycznego dziedzictwa, o potrzebie zachowania własnej
Myślą, mową i uczynkiem
źródło: Materiały prasowe
Jakkolwiek ironiczne jest to, że film opowiadający, jakby nie było, o życiu wiecznym, do kin na całym świecie trafia tuż przed świętami Wielkiej Nocy, trudno węszyć tutaj misterne strategie marketingowe. Ba, obfita reklama raczej się "Grzesznikom" nie przysłużyła, bo kto śledził zapowiedzi, trailery i przedpremierowe recenzje, ten zapewne natknął się przynajmniej na mętne sugestie, o co może w tym wszystkim chodzić. A jako że Ryan Coogler długo, bardzo długo myli tropy, aby bezceremonialnie roztrzaskać swój film gdzieś na półmetku, nomen omen grzechem jest opowiedzieć o tym, co się dzieje po owym fabularnym punkcie krytycznym. Stąd, czego nie kryję, będę się starał tańczyć może nie tyle twista, co wokół owego twistu. I nie pomylić kroków.



Coogler opiera bowiem "Grzeszników" na tak zwanych patentach i choć nie jest to może termin fachowy, to jednak oddaje naturę filmu, w którym upchnięto pomysł na pomyśle. Wyobrażam sobie, jakiej gatunkowej gimnastyki wymagało od reżysera utrzymanie tej chyboczącej się jengi. Bo są "Grzesznicy", istotnie, opowieścią o życiu wiecznym, w wymiarze i dosłownym, i całkiem metaforycznym: o pragnieniu pamiętania i bycia pamiętanym. Niekoniecznie za sztukę — aż takiej autorefleksji tu nie znajdziemy — ale także za nią. Stąd też bohaterem filmu uczynił Coogler dopiero stawiającego pierwsze kroki ku dorosłości domorosłego muzyka, marzącego może nie o karierze, co o życiu bluesmana. Młody Sammie (debiutujący na ekranie Miles Caton, chłopak o niesamowitym głosie) to syn pastora, ale bardziej od anielskiego chóru ciągnie go do piekielnych zawodzeń. Niestety, jest to samospełniająca się przepowiednia, bo zło ściągnięte zostaje odprawionym przezeń rytuałem, dopełnionym przy pieszczocie gitarowych strun. A może inaczej: może demonami, upiorami, złymi duchami są tutaj jego dwaj kuzyni, Smoke i Stack (Michael B. Jordan w podwójnej roli)? Mężczyźni po latach wracają z Chicago, gdzie mieli trzymać z samym Alem Capone, i zakładają knajpę dla czarnych.

To trudny czas. Choć od abolicji minęło już dobre kilkadziesiąt lat, to od premiery "Narodzin narodu" tylko kilkanaście, a od masakry w Tulsie zaledwie dekada. Może i czasy świetności Ku Klux Klanu minęły bezpowrotnie, lecz nadal do organizacji należą nie tylko szarzy ludzie, ale i wysoko postawieni Republikanie oraz Demokraci. Smoke i Stack, uznając trzeźwo, że lepszy diabeł znajomy niż obcy — a słowo to jest przecież dwuznaczne, oznacza i Szatana, i białasa — chcą osiąść na swoim i przysłużyć się lokalnej społeczności. Bracia bliźniacy to niemalże archetypiczni gangsterzy o gołębich sercach, nie szukający jednak rozgrzeszenia, pogodzeni z potępieniem, żyjący już życiem po życiu. Stąd tym boleśniejsze będzie ich zaskoczenie, kiedy odkryją, że jednak mają coś do stracenia – i to nie tylko bliskich. Stawką będzie bowiem ich kultura, ich historia, ich pamięć.

 


W tych najlepszych momentach "Grzesznicy" rozpięci są między filmem traktującym zupełnie poważnie o kulturowym zawłaszczeniu, o znaczeniu historycznego dziedzictwa, o potrzebie zachowania własnej tożsamości, a horrorem akcji, przychodzącym znienacka, tyleż krwawym, co zabawnym. Coogler, konstruując ze spokojem dramatyczno-obyczajową narrację, nie ostrzega przed gatunkową wywrotką. Ale nie postrzegam tego jako pęknięcia, jako storytellingowego błędu, raczej jako zmyślną i umyślną zabawę z konwencjami, z przyzwyczajeniami, z fabularnymi schematami. Odrzucenie konsekwencji na rzecz czystego efektu sprawdza się tu znakomicie dzięki sprawnej, natchnionej reżyserii, grającej unisono obsadzie oraz fantastycznym sekwencjom muzycznym, przypominającym opętane zatracenie. Dlatego też "Grzesznicy" co i rusz wydają się innym filmem: raz kinem rozliczeniowym, raz bezpretensjonalną sieką grozy, raz miłosnym obyczajem, raz niemalże musicalem. Co najważniejsze, sprawdzają się na każdym etapie.

Migracji Cooglera do krainy wysokiego budżetu i hollywoodzkiego blockbustera przyglądano się z pewnym lękiem, ale i zrozumieniem. Na szczęście to nie tak, że po paru ładnych latach harówki dla Marvel Studios zostawił tam duszę. Bynajmniej. Ta dalej jest na swoim miejscu.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?