Zachęcany z prawa i lewa do seansu "The Pitt", miałem przed oczami "realistyczną" (czytaj: jadącą na silniku ekstremalnej moralnej ambiwalencji) produkcję, w której lekarze złorzeczą pacjentom,
Jeśli seriale medyczne mają przypominać nam o tym, że czas ma nas głęboko w poważaniu, twórcy "The Pitt" mogliby nakręcić pierwszą scenę, a potem odbić kartę i czekać na przelew. Brodaty facet w bluzie z kapturem, który o świcie przemierza Pittsburgh, to nikt inny jak Noah Wyle – pamiętny doktor John Carter z "Ostrego dyżuru", nieco mniej pamiętny "Bibliotekarz" oraz spiritus movens nowego serialu o urobionych po łokcie lekarzach. Od czasu, gdy wystawił ostatnią diagnozę minęło niemal dwadzieścia lat. Feel old yet?
Żeby nie było – Wyle wygląda lepiej niż ja, a jest o ponad dekadę starszy. Nie łysieje od zakrystii, porusza się po szpitalnych korytarzach niczym maratończyk, w krzyżu rypie go tylko raz dziennie. Wnosi na ekran ten rodzaj szorstkiej męskości, którą może wnieść jedynie bohater czarnego kryminału, sterany życiem facet po pięćdziesiątce. Grany przez niego doktor Michael "Robby" Robinavitch jest jednocześnie hardy i czuły, stanowczy i empatyczny, skupiony na celu i dźgany wspomnieniami pandemicznego piekła. Gdy wreszcie przekracza szpitalny próg i wyciąga z uszu słuchawki, pacjenci mogą odetchnąć z ulgą.
Tytuł "The Pitt" to efektowna gra słów. Odsyła nas jednocześnie do długiej i szlachetnej tradycji ratowników miejskich oraz na SOR, czyli do "dziury", w której kotłują się setki ludzi. Gdyby ktoś nakręcił taki serial w Polsce, wyszedłby mu zapewne ciężki dramat – chodzi mi zarówno o gatunek filmowy, jak i o rodzimą kategorię egzystencjalno-artystyczną. Tutaj mamy jednak słodko-gorzką opowieść o rozwibrowanym ulu, w którym pracuje i choruje się się tak, jakby świat miał się skończyć jutro. A wszystko to w czasie rzeczywistym. Każdy z piętnastu odcinków to zarazem jedna godzina dyżuru.
Z magmy cierpiących twarzy i pędzących ciał kamera wyławia kolejnych bohaterów. Są wśród nich pielęgniarki i lekarze, podglądający ich studenci medycyny, pracownicy ochrony, pacjenci oraz ich rodziny. Niektórzy spędzają na oddziale ratunkowym kilkanaście godzin, inni pojawiają się na parę chwil. Co jakiś czas z wyższych kręgów niebios zstępuje ktoś ważny – chirurg, neurolog, albo pani z zarządu, skrupulatnie mierząca zadowolenie klientów. Zazwyczaj jednak jesteśmy blisko chodnika. Granicą oddzielającą ul od niebezpiecznego świata za murami szpitala jest królestwo chaosu, czyli izba przyjęć. W menu wszystko, co najgorsze: od krwiaków na oczach i żwiru w udzie, przez poparzenia trzeciego stopnia i bóle fantomowe, po zawały, udary i niedotlenienie mózgu.
Kolejne odcinki układają się w ekspresową kronikę szpitalnego życia. Ma ona formę stale pączkujących anegdot, zaplatających się wątków, żonglerki punktami widzenia. Konwencja "czasu rzeczywistego" pozwala wyciągnąć z tych opowieści esencję, skrót, emocjonalną prawdę i metaforyczną siłę. To świetne historie. Czasem wzruszające, kiedy indziej przygnębiające, ale zawsze posuwające akcję do przodu; wyskakujące znienacka i niknące po chwili w narracyjnym wrzątku. Czas goni, temperatura rośnie, pacjentów jest coraz więcej, a lekarzy – z rozmaitych powodów – coraz mniej. Lekko nie jest, nawet pomimo faktu, że tyrający u podstaw Robby jakimś cudem trzyma to wszystko w ryzach.
Zarzuty o uproszczony, wyidealizowany obraz rzeczywistości wydają się nieuniknione. Zarówno Robby, jak i jego chwacka drużyna to w końcu kolejna wariacja na temat magicznych lekarzy – nieskończenie empatycznych, za to zabawnych, mądrych i błyskotliwych. Czas rozciąga się tutaj jak guma – niby wciąż ucieka, ale jest go wystarczająco dużo na umoralniające rozmowy z personelem, filozofowanie nad ciałami zmarłych oraz edukację z zakresu społecznej wrażliwości. Są w serialu momenty, w których indeks glikemiczny szybuje pod sufit. Nie brakuje również egzaminów obywatelskiej dojrzałości dla widza. Scenarzysta wciska pauzę, bohaterowie głośno i wyraźnie przedstawiają temat rozprawki, no i zaczynamy: przemoc domowa, handel ludźmi, aborcja, mowa nienawiści, incele, prywatyzacja służby zdrowia, związki zawodowe, świadczenia socjalne, patchworkowe rodziny… Będę jednak bronił tej scenariopisarskiej prostoty. Niemal każdy serial medyczny jest produkcją dydaktyczną. Ze świecą szukać jednak takiej, w której lekcje są tak klarowne, a jednocześnie atrakcyjne fabularnie i formalnie.
Zachęcany z prawa i lewa do seansu "The Pitt", miałem przed oczami "realistyczną" (czytaj: jadącą na silniku ekstremalnej moralnej ambiwalencji) produkcję, w której lekarze złorzeczą pacjentom, plują na podłogę, a frustracja popycha ich w ramiona skrajnego cynizmu. Pracownicy tego SOR-u są tymczasem nie tylko lekarzami, ale też braćmi, siostrami, a czasem i rodzicami własnych pacjentów. Nic więc dziwnego, że po kilku odcinkach moją głowę zaprzątało inne pytanie: jak to możliwe, że z przetartych klocków wciąż da się ułożyć nieoczywistą konstrukcję?
Odpowiedź, że wszystko zależy od jakości scenariusza, reżyserii, montażu i aktorstwa może wydawać się banalna. Coś jest jednak na rzeczy. Niemal każdy element produkcji HBO to wypolerowane na błysk narzędzie chirurgiczne. Nie służy ani do zadawania bólu, ani do sekcji naszych emocji. Jest natomiast pomocą naukową w wielkiej lekcji humanizmu.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu