Recenzja filmu

Zielona granica (2023)
Agnieszka Holland
Jalal Altawil
Maja Ostaszewska

Czarne i białe

"Zielona granica" trzyma za twarz przez bite dwie i pół godziny. To film żywy, z nerwem. Miejscami wręcz thriller (...). Reżyserka bardzo sprawnie żongluje perspektywami i przeplata ścieżki
Czarne i białe
źródło: materialy promocyjne
Zaczyna się od ujęcia zielonego lasu: kamera płynie nad drzewami, pojawia się tytuł filmu, a obraz powoli blaknie, aż staje się czarno-biały. Znamy już ten chwyt z filmografii Agnieszki Holland. Tytułowy bohater "Obywatela Jonesa" doświadczał klęski głodu w Ukrainie w podobnie monochromatycznej sekwencji, jakby kapitulującej przed horrorem ludobójstwa: w tym miejscu kończyła się sofistyka i relatywizm, białe stawało się białe, czarne – czarne, a zło obawiało się jako – po prostu – zło. Czarno-białe zdjęcia opowiadającej o kryzysie uchodźczym "Zielonej granicy" mają podobnie moralny wymiar. To tonacja szacunku i powagi – wobec tematu oraz wobec bohaterów. Holland odrzuca kolor, jakby dawała znać, że nakręciła swój film przede wszystkim z potrzeby sumienia, by raz jeszcze napiętnować zło.
 

A jednak – pomimo moralnej kategoryczności – "Zielona granica" pozostaje filmem paradoksów. Zapowiada to już ów kontrast między tytułową zielenią a czarno-białymi zdjęciami. Opowieść Holland istnieje przecież między dwoma niedającymi się pogodzić faktami, wyliczonymi zresztą w napisach końcowych. Pierwszy: od początku kryzysu uchodźczego przy granicach Unii Europejskiej zginęło kilkadziesiąt tysięcy osób. Drugi: od początku wojny w Ukrainie w Polsce znalazło azyl parę milionów uchodźców. To sprzeczność, która na powrót rozcieńcza granicę między białym a czarnym. Holland idzie tropem tej sprzeczności, szukając historii w strefie pomiędzy, grzebiąc w cieniach i szarościach. Kompas moralny każe cenić życie, polityczny pragmatyzm każe chronić granicę, gdzieś pomiędzy tymi absolutami jest człowiek – i kino. 
 
Człowiek w trybach historii, jednostka wobec systemu – prawdopodobnie dwa naczelne tematy twórczości Holland. "Zielona granica" kontynuuje te wątki, portretując biopolitykę z pism Agambena i Foucaulta w praktyce. Reżyserka zabiera nas do tak zwanej "strefy wyjątkowej", gdzie prawa człowieka ulegają zawieszeniu, a jej zarządcy do woli rozporządzają "nagim życiem" tych, którzy mieli pecha znaleźć się w jej obrębie. 

Film zaczyna się od podróży grupy uchodźców. Jesteśmy w samolocie lecącym do Białorusi. Pasażerowie mają nadzieję przekroczyć polską granicę i znaleźć azyl w głębi Unii Europejskiej. Kamera wyławia z tłumu rodzinę z Syrii, której losy krzyżują się z losem uciekającej z Afganistanu "kobiety samotnej", Leili (Behi Djanati Atai). Dalej będą podróżować wspólnie. Ramię w ramię przecisną się przez białoruskie zasieki. W polskim lesie wybuchną szczerą radością, że wreszcie dotarli do Unii. Razem też odkryją, że stali się przedmiotami politycznej wojny. Zaraz rusza bowiem okrutny pingpong, w którym biorą udział służby dwóch sąsiadujących krajów: Polacy przerzucają uciekinierów z powrotem do Białorusi, Białorusini przerzucają ich do Polski, i tak w koło, bez litości, bez wyjścia, bez nadziei.

 
Na granicy ludzie cierpią, ludzie giną i to ludzie zgotowali im ten los – oto fundamentalne rozpoznanie filmu Holland. Tak nie może być – oto imperatyw kategoryczny, którym kieruje się reżyserka. Sęk w tym, że imperatywy i kazania, agitki i wykłady rzadko przekładają się na dobrą sztukę, bo są statyczne: wszystko w nich z góry wiadomo. Holland kręci film poniekąd czytankowy, dziennikarski, ale wymyka się pułapce takiego kina – dobrego, bo słusznego. Chociaż wychodzi od moralnych absolutów, rozumie, że to człowiek jest polem bitwy: robimy jedno, myślimy drugie, zapieramy się, szamoczemy i czasem w tym wszystkim potrafimy nawet… się zmienić. 

Dlatego właśnie kamera Holland wychodzi poza "strefę wyjątkową", nie ogranicza się do perspektywy uchodźców. Reżyserka uruchamia bohatera zbiorowego, otwiera wachlarz postaw i zaczyna cieniować: widzimy mniej lub bardziej radykalny aktywizm, widzimy hipokryzję i wygodnictwo, widzimy okrucieństwo i oportunizm, widzimy wahanie i dylematy. Holland patrzy jednak z poziomu ulicy, nie ma w jej filmie polityków, decydentów, ważnych graczy: jest doświadczenie obywateli, a nie polityków, są tylko "aktorzy" prowincjonalni. Reżyserka pokazuje, w jaki sposób oddelegowane do kąta, zamknięte w bańce zło i tak po cichu sączy swoją truciznę, zatruwając całe społeczeństwo. "Zielona granica" jest przecież opowieścią o wspólnocie i o zbiorowej odpowiedzialności. I tu pojawia się miejsce na dynamikę, na zmianę. Co znamienne, Holland nie pogłębia postaci z biegunów sporu, ale oddaje pole dwójce osób z "pomiędzy", schwytanych w kleszczach ideologii i zmuszonych do zajęcia stanowiska.

Konflikt postaw – bardzo po polsku – wybucha w kolejce do prowincjonalnego sklepu. Bogata miastowa z odpowiednikiem "Wyborczej" pod pachą pomstuje na "faszystowskie" zbrodnie strażników granicznych. Żona jednego z nich stawia jej opór, tłumacząc, że to wojna hybrydowa, a uchodźcy to wycelowane w nas ludzkie pociski Łukaszenki. Mamy więc impas. W lewym narożniku: Julia (Maja Ostaszewska), psycholożka, która wyniosła się z Warszawy na prowincję, bez męża, za to z dwoma psami, wypisz, wymaluj 20 lat młodsza Janina Duszejko z "Pokotu". W prawym narożniku: Jan (Tomasz Włosok), przygraniczny lokals, funkcjonariusz straży granicznej z ciężarną żoną, który za dnia remontuje z teściem dom dla rodziny, a nocami w lesie przerzuca przez zasieki zwłoki uchodźców. 



Holland pokazuje, jak oboje – mimo dzielących ich różnic: dżenderowych, klasowych, ekonomicznych – odkrywają, że prywatne jest polityczne. Bliskość granicy nie pozwala na neutralność, wymaga opowiedzenia się po którejś ze stron, dokonania wyboru między spokojem a spokojem sumienia. Jedynym bezstronnym świadkiem granicznego impasu pozostają okoliczne dzikie zwierzęta, łosie i inne wilki, do których raz za razem powraca kamera Holland, niczym do greckiego chóru w tej polskiej (europejskiej) tragedii.

Ktoś pewnie zarzuci reżyserce, że ucieka się do mocnych retorycznych chwytów, że spienięża tragiczną ironię rozmaitych symetrii. Kobieta w ciąży w strefie kontra kobieta w ciąży poza strefą. Dzwoniący do bliskich uchodźcy kontra dzwoniący do bliskich strażnicy graniczni. Agresywne psy ze strefy kontra sympatyczne psy Julii. Ale czy skuteczny storytelling nie polega na zasiewaniu fabularnych ziarenek i zbieraniu fabularnych plonów, na szukaniu różnic i podobieństw, na wyciąganiu analogii? Tym bardziej że taka gra wymaga delikatnego balansu. Niezwykle łatwo tu przeszarżować, przemelodramatyzować, przesentymentalizować. Holland tymczasem przez większość czasu utrzymuje równowagę. 


"Zielona granica" trzyma bowiem za twarz przez bite dwie i pół godziny. To film żywy, z nerwem. Miejscami wręcz thriller: jest tu nawet pościg samochodowy z fabularnym twistem (!). Reżyserka bardzo sprawnie żongluje perspektywami i przeplata ścieżki równoległych bohaterów. Oddaje powagę sprawy i skutecznie uderza w widzowskie bebechy. Ale nie wali wyłącznie w żałobny bęben. Są w jej filmie momenty niespodziewanej lekkości, ciepła: gdy mały Syryjczyk Nur myli łosia z żyrafą albo gdy Polacy niezręcznie goszczą przy stole troje uchodźców ("Mamo, zjedz coś, bo wygląda, jakbyś zatruła jedzenie"). Holland jest czuła na niuanse międzyludzkich interakcji: obok heroicznych aktów poświęcenia czy gestów ludzkiego-nieludzkiego okrucieństwa wyłapuje drobne znaki dobroczynności, porozumiewawcze spojrzenia, rzucone ukradkiem słowa wsparcia. 

Owszem, scena, w której Julia znajduje wsparcie w piosence Edyty Bartosiewicz ("Wiem, że to co robię, ma sens") za bardzo dobija oczywistość, zgrzyta. Owszem, tu i tam na drugim, trzecim planie miga jakaś zbyt wredna gęba albo zbyt ciężka aluzja. Ale to zaledwie momenty, mgnienia oka. Tymczasem dużo bardziej karkołomna, wykoncypowana sekwencja z grubsza zdaje egzamin, nawet jeśli ociera się o naiwne uproszczenie-w-dobrej-intencji. To coś na kształt teledysku, w którym nastolatki dwóch różnych kultur i kolorów skóry porozumiewają się językiem… francuskiego rapu.

Siłą rzeczy "Zielona granica" jest przecież filmem o językowych napięciach. W jednej ze scen polska aktywistka rozmawia z małym uchodźcą poprzez translator w telefonie, co prowokuje szereg zabawnych przejęzyczeń. Już na początku filmu, w samolocie, Holland łapie ciekawy moment, w którym Syryjczycy zakładają, że Leila rozumie, co mówią, nie podejrzewając, że jest Afganką, z którą będą musieli rozmawiać po… angielsku. Pozory mylą, wskazuje reżyserka: uchodźcy nie są monolitem, to różnorodna grupa osób z różnymi językami, biografiami, kulturami i motywami. Zresztą to samo tyczy się nas, Europejczyków: "To Polacy, ale dobrzy", mówią do siebie uchodźcy na widok aktywistów, niechcący identyfikując zagwozdki i pęknięcia naszego społeczeństwa. Czym zresztą jest "kryzys graniczny", jeśli nie konfliktem dwóch języków: języka etyki i języka pragmatyki (oraz pragmatyzmu)? 


"Zielona granica" to przykład obywatelskiego kina szybkiego reagowania, jakie w Polsce zdarza się rzadko. Najbliższy pod względem (nomen omen) "gorączki" tematu, byłby chyba "Człowiek z żelaza" Wajdy (oraz ewentualnie – z zupełnie innej beczki – "Smoleńsk" Krauzego). Ten ciężar udziela się podczas seansu. Nie chcę licytować się na tragedie, ale inaczej ogląda się filmy o ludobójstwach odległych historycznie czy geograficznie, w dystansie kostiumu, czasu i kilometrów, inaczej zaś o dramacie dziejącym się teraz, za rogiem. Holland przypomina, że kino to nie tylko narzędzie pamięci, ale też narzędzie upamiętniania, kierowania uwagi: soczewka. A czemu tak rzadko wykorzystujemy ten aspekt u nas? Powodów jest pewnie wiele, od instytucjonalnych po tożsamościowe. 

Jeśli "Zielona granica" jest filmem o paradoksach, to jest też filmem o naszej niechęci do paradoksów, o naszej nieumiejętności udźwignięcia naraz dwóch myśli: że można być jednocześnie katem i bohaterem, że krytyczny wobec czegoś wcale nie oznacza anty-jakiś. "Wszyscy teraz piją" mówi Jan o pracownikach służby granicznej leczących traumę tego paradoksu doraźnie, po polsku: procentami. Wątpię, by Holland przypadkowo zrobiła bohaterkę filmu psychoterapeutką. "Zielona granica" kończy się przecież aktem wyparcia, słowami odrzucenia krytyki i introspekcji. Korzystając z języka – tym razem – psychoterapii wiemy jednak, że wyparte zawsze wraca, prędzej czy później. "Zielona granica" próbuje zawczasu powstrzymać kolejny pochód chochołów, skruszyć jeszcze jeden niezdrowy mit, byśmy nie musieli w przyszłości egzorcyzmować nowych upiorów. Byśmy potrafili spojrzeć w lustro – i sobie w oczy. 
 
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?