Czas pędzi jak oszalały. Równo dekadę temu amerykańskiemu reżyserowi i muzykowi metalowemu
Robowi Zombie dane było zadebiutować w przemyśle filmowym. Debiutancki produkt przyszłej ikony kina grozy, "
House of 1000 Corpses", podzielił odbiorców na dwa obozy, a
Zombie chwalony był za biegłość w tworzeniu jednostkowego, wyzywającego i obłąkanego klimatu, choć zarazem krytykowany za obcesowe natchnienie duchem kina
exploitation. Oglądając "
Dom..." z perspektywy dziesięciu lat, dostrzeżemy, że jest to film torujący
Zombie'mu drogę do dalszej kariery, podobny do kolejnych dzieł kontrowersyjnego reżysera. Co najistotniejsze – to nieodparcie dobry horror, pełen zalet i rewelacji.
Halloween. Podróżujący po obrzeżach Teksasu studenci zapoznają się z "wiejskimi legendami", licząc na dreszcz emocji. W muzeum niejakiego Kapitana Spauldinga zainspirowani zostają historią sadystycznego mordercy, Doktora Satana. Przypowieść dotycząca szaleńca okazuje się bardziej niż prawdziwa, gdy młodzi zawierają znajomość z ekstrawagancką rodziną Fireflyów – mieszkających w okolicy kanibalów, polujących na naiwnych wędrowców.
"
Dom tysiąca trupów" to film szelmowski, zbójecko zdobywający widownię nieprzewidywalnym urokiem (w makabrycznym, oczywiście, tych słów ujęciu). Za sprawą swojej pierwszej fabuły
Zombie zabiera odbiorcę w szaleńczą podróż. Widza-współpasażera niemalże udaje mu się zakneblować i zniewolić, a na pewno zahipnotyzować – od "
Trupów" nie można oderwać oczu. Nic dziwnego. Dom Firefly'ów to miejsce niezwykłe, a w świecie reżysera wszystko może się wydarzyć.
Siła filmu tkwi w jego kreskówkowych i dowcipnych antybohaterach. Są to postaci hałaśliwe, bombastyczne i zasadniczo przesadne. Mącąc te – jakże skrajne – aspekty ich osobowości z jednoczesną charyzmą i nieomal sympatycznością,
Zombie skonstruował horrorowe indywidua roku (Anno Domini 2003 pod względem kina grozy został wręcz zmiażdżony przez debiut Amerykanina) – co najmniej roku. Z członkami rodziny Firefly
Zombie sympatyzuje się od pierwszej chwili ich obecności na ekranie. Czwórka młodzieńców – krzywdzonych przez maniakalnych Teksańczyków – gra tu drugie skrzypce, choć
Erin Daniels, kreśląca zachowawczą i wyważoną postać nastoletniej heroiny, wypada zdecydowanie intrygująco i jawi się jak szlachetna scream queen.
Mocną stroną "
Domu..." jest jego uduchowienie. Tak, horror o kanibalistycznym klanie posiada psyche.
Zombie, który zna film grozy jak żaden inny współczesny reżyser, tchnął w swój obraz duszę klasycznego kina klasy "B". Nawiązań do slasherowskich prekursorów, dzieł spod znaku gore, a nawet szkoły włoskiej w tytułowej posiadłości i jej okolicy nie brakuje. Właśnie odniesienia, z których zdecydował się skorzystać
Zombie, wytaczane są przeciw niemu jako zarzut braku inwencji. Artysta posiada na szczęście wielką energię twórczą, co udowadnia za pośrednictwem muzyki, zdjęć i montażu. Osobliwa otoczka graficzna i oryginalna warstwa dźwiękowa pokrywają się z psychotycznym klimatem filmu.
Poprzez nawiązania do klasyki
Rob Zombie wytyczył własną ścieżkę w świecie horroru i tym samym udowodnił swój geniusz.
Mroczny, satanistyczny motyw morderstw. Niestosownie komediowy ton, bawiący i zarazem wprawiający w zakłopotanie. Katowanie zmysłów ciężką oprawą audiowizualną. W skrócie: niepokój i szaleństwo. Po seansie "
Domu tysiąca trupów" nie będziesz wiedział, jak się nazywasz; będziesz jedynie świadomy, że obejrzałeś coś paskudnego. Nie ma w tym obrazie bohaterów – są obmierźli antagoniści. Fakt, że w swoim debiutanckim projekcie
Zombie postawił na tak radykalne rozwiązanie, to tylko wisienka na torcie, szczyt wielu walorów filmu. Filmu, który, choć nie plasował się w rankingach najlepszych dreszczowców ostatniej dekady, zasługiwał na to.