"Pewnego razu w Paryżu" jest na pewno przesłodzone, naiwnie i pobieżnie opowiada o epoce, wydobywając z ludzi tylko cechy szlachetne i godne naśladowania. W tej konwencji jednak to wszystko
Przymknijcie oko na to, co nie udało się w "Pewnego razu w Paryżu". Budżetowe ograniczenia filmu Cédrica Klapischa sprawiły, że francuska stolica u progu XX wieku prezentuje się w nim nad wyraz skromnie. Przejdziemy przez ledwie kilka uliczek na wzgórzu Montmartre. Na chodniku po jednej stronie stoisko szewca dumnie prezentującego swoje rękodzieło, po drugiej żebrak w obdartych, obłoconych spodniach. Gdy zapadnie zmrok, miasto przemierzać będą latarnicy zapalający lampy naftowe. Stylowo – ale to też pocztówkowa sztampa. Zdecydowana większość scen toczy się w pomieszczeniach, a w nich najłatwiej ukryć techniczne niedoskonałości. Niestety, i tam oświetlenie jedynie wzmacnia poczucie sztuczności, zbliżając "Pewnego razu w Paryżu" do teatru telewizji. Ubrania to wyciągnięte z magazynu kostiumy, miejsca wydarzeń to udekorowane sceny, przedmioty codziennego użytku to nieprzypadkowo wyselekcjonowane rekwizyty. Trudno jest w ten świat uwierzyć, trudno go nie kwestionować. To urok fantomowy.
W filmie Klapischa jest jednak więcej niż garść prawdy i dobrze zrealizowanych pomysłów. Na poziomie tekstu dostajemy bowiem dwie splecione i uzupełniające się historie. Pierwsza z nich rozgrywa się współcześnie, kiedy czwórka dalekich krewnych zgłębia tajemniczą biografię swojej przodkini, Adèle Meunier (Suzanne Lindon). Odcięta od świata chałupa w Normandii skrywa wiele zakurzonych świadectw dawno minionych czasów: zdjęć, obrazów, książek i listów. Na przejęcie posiadłości naciska deweloper, planujący wybudować na tym obszarze centrum handlowe i kusi wysokim wynagrodzeniem za odstąpienie gruntów. Zaskoczonych spadkobierców goni czas, ale zanim podejmą decyzję, muszą zbadać pozostawione w domu pamiątki, sięgające przełomowej artystycznie ostatniej dekady XIX wieku.
Ce Qui Me Meut
W paralelną podróż wyrusza również Adèle. W jej przypadku – odwrotnie – celem jest Paryż, gdzie ponoć mieszka jej matka. Dwudziestolatka od urodzenia wychowywana była przez babcię, ale po jej śmierci potrzeba poznania rodzica okazuje się zbyt silna. Kobieta czuje, że nie wiedząc, skąd pochodzi, nie będzie wiedzieć, dokąd ma ze swoim życiem zmierzać. Obie fabularne osie traktują o sięganiu w przeszłość i odkrywaniu życiorysów przodków. Dzięki czemu – jak sugerują twórcy – można również znacznie lepiej poznać samego siebie. Bez tej wiedzy człowiek jest emocjonalnie niepełny, wybrakowany o konstytutywny budulec charakteru i tożsamości. Łączność pokoleń i generacyjna świadomość spaja, wzmacnia i zapewnia egzystencjalny spokój.
Technologiczny kontekst jest dla Klapischa nie mniej istotny: chociażby wchodzące na salony pierwsze aparaty fotograficzne, pozwalające uchwycić rzeczywistość w niemożliwy wcześniej sposób. W kontrze do realizmu zdjęć zainteresowanie malarskiego środowiska zdobywają eksperymentalne obrazy impresjonistów. Nad konkret stawiają oni ulotność, nad wyrazistość – umowność i delikatność. Adèle uwieczniona zostaje w jednym i drugim medium. Żadne z nich nie ma oczywiście wyłączności, ale dopiero zestawiane razem pełniej wyrażają temperament bohaterki. "Pewnego razu w Paryżu" opowiada o doświadczeniach formacyjnych dla jednostki, definiujących również nasze czasy. Dążenie do hiperrealizmu i wytwory nieskrępowanej wyobraźni to wciąż stałe komponenty każdego rodzaju twórczości. Ta refleksja pojawia się nie tylko w teoretycznych rozważaniach, ale też w życiorysach postaci z obu fabularnych wątków.
Ce Qui Me Meut
"Pewnego razu w Paryżu" jest na pewno przesłodzone, naiwnie i pobieżnie opowiada o epoce, wydobywając z ludzi tylko cechy szlachetne i godne naśladowania. W tej konwencji jednak to wszystko plusy. Tak samo jak wyobrażona, nieistniejąca stolica Francji i niebyły czas. Film Klapischa jest przy tym dobroduszny, nasycony optymizmem i nadzieją nie tylko na lepsze jutro. Od pierwszej do ostatniej minuty twórcy głęboko wierzą także w lepsze wczoraj.