Recenzja filmu

Dziewczyna z Kolonii (2025)
Ido Fluk
Mala Emde
John Magaro

Zdążyć przed północą

Jeżeli "La La Land" było świadectwem, że jazz jest muzyką do tańca, to "Dziewczynę z Kolonii" należy uznać za dowód na to, że sprawdza się też do biegu. Vera jest dziewczyną, za którą trudno
Zdążyć przed północą
Jest 24 stycznia 1975 roku. Punktualnie pół godziny przed północą Keith Jarrett zasiada do fortepianu wystawionego na scenie kolońskiej opery. Z widowni przygląda mu się tysiąc trzysta osób zamarłych w bezruchu. Czekają w ciszy, by nie zmącić spokoju mistrza. Jarrettowi zdarzało się przecież wręczać publiczności przed koncertami pastylki na kaszel, żeby nikt nie wtórował mu podczas występu nieznośnym charczeniem. Zakatarzonych melomanów zapewne odsyłał z kwitkiem. Kompan Milesa Davisa był perfekcjonistą przez duże P. Dlatego wpadł w szewską pasję, gdy w Kolonii zamiast ośmiooktawowego kolosa, koncertowego fortepianu Bösendorfer 290 Imperial, czekał na niego rozstrojony instrument do prób. Najlepszy stroiciel nie mógł jednak zaradzić licznym defektom. Wysłużone piano w najwyższych rejestrach irytująco pobrzękiwało, w najniższych brzmiało zupełnie niewyraźnie, co gorsza, nie działał jeden z pedałów. Mimo to Jarrett, raczej niespodziewanie, postanowił zagrać na zrujnowanym sprzęcie, czego owocem była jedyna w swoim rodzaju improwizacja (to stosowny pleonazm). Jej zapis, "The Köln Concert", jest najlepiej sprzedającym się albumem jazzowym w historii. 


"Köln 75" Ida Fluka nie jest jednak opowieścią o porzucaniu jazzowych standardów na rzecz spontanicznego tworzenia muzyki – powstającej takt po takcie, pod wpływem chwili kompozycji Jarretta. W tym wypadku znacznie trafniejszy jest tytuł polski, czyli "Dziewczyna z Kolonii". W końcu już na wstępie narrator filmu, nieco niezgułowaty krytyk muzyczny Michael Watts (Michael Chernus), tłumaczy, że historia Fluka dotyczy nie tyle wydarzeń na scenie, ile perypetii za kulisami. Dość powiedzieć, że w polskiej koprodukcji sam koncert rozgrywa się poza kadrem, a zamiast Jarrettowskich nut z ekranu dobiega cover "To Love Somebody" Niny Simone. Ktoś powie "profanacja", ja powiem, że nie warto porywać się z motyką na słońce, próbując powtórzyć niepowtarzalne – nikomu do szczęścia nie potrzeba kolejnego cyfrowego Wembley z "Bohemian Rhapsody". Fluk pozostawia więc muzykę mistrza w spokoju, zajmując się tym, czego z "The Köln Concert" nie sposób wyczytać nawet ze słuchem absolutnym. 

Tytułową dziewczyną z Kolonii jest Vera Brandes (zjawiskowa Mala Emde) – wówczas nastoletnia organizatorka koncertów, dziś doświadczona producentka i wydawczyni muzyki jazzowej, założycielka kilku wytwórni płytowych. Fluk opisuje moment formatywny w karierze kolońskiej legendy, poczynając od zauroczenia brzmieniem saksofonu Ronniego Scotta. Szczęśliwie dla historii muzyki ów zachwyt był odwzajemniony. Brytyjczyk rychło zorientował się, że buńczuczna nastolatka nie jest pierwszą lepszą szwendającą się po barach trzpiotką. To on wciągnął ją do branży muzycznej, zlecając zorganizowanie swojej trasy koncertowej po RFN-ie. Kilkanaście miesięcy później Brandes była jedną z najprężniej działających promotorek muzycznych w Niemczech Zachodnich, mimo to, gdy w 1974 roku przysięgła sobie zorganizować koncert Keitha Jarretta w prestiżowej kolońskiej operze, mało kto wierzył w ziszczenie tejże młodzieńczej fantazji. 


Brandes, będąc świadkinią młodzieńczej rewolty końca lat 60., dorastała w przekonaniu, że świat stoi przed nią otworem. Jej brawura była pokłosiem czasów, w których "wyobraźnia wzięła władzę". Można wręcz powiedzieć, że dziewczyna z Kolonii uosabiała hasła, które wypisano na murach Sorbony: wyzwolona i buntownicza, gotowa wysadzić zmurszałe struktury społeczno-polityczne w powietrze. Film Fluka jest opowieścią o klinczu obyczajowości powojennej, zasadzającej się na tradycyjnych wartościach, przedkładającej stabilizację nad wolność, oraz rewolucyjnej, sprzężonej z ruchami kontrkulturowymi. Konflikt ten przekłada się na rodzinę Brandes. W końcu była dziewczyną z wielkim potencjałem, lecz z punktu widzenia jej ojca (Ulrich Tukur) zupełnie zmarnowanym. Zamiast zostać sędzią, dyplomatką czy też wprawiać się w stomatologii i przejąć rodzinny biznes, wybrała marszrutę prowadzącą przez zatłoczone bary, studia nagrań i sale koncertowe. Mimo że Fluk opisuje napięcia i różnice pokoleniowe bez fałszywej nuty, grany przez niego standard jest dość oklepany. Wątek obyczajowy w "Dziewczynie z Kolonii" trąci sztampą, ale człowiek ponoć najlepiej czuje się, słuchając melodii dobrze mu znanych. 

Nieznana szerzej jest natomiast kanwa fabuły polsko-niemieckiej koprodukcji, którą są wspomnienia Brandes. O ile historia jazzu napisana jest przez mężczyzn, o tyle Fluk stawia na bystrą herstorię, wizualizującą hasło "za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta" – to frazes tyleż wyświechtany, co trafny i usprawiedliwiony. Vera rzeczywiście wprawia jazzową machinę w ruch; daje się przy tym poznać jako prawdziwa it girl świata muzyki, kobieta niezależna i wyemancypowana, jak na czasy drugiej fali feminizmu przystało. "Dziewczynie z Kolonii" daleko jednak do esejów Betty Friedan – to przede wszystkim popfeministyczna historia, którą należy przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Z jednej strony słusznie akcentuje trudności, jakie napotykała upupiana przez prasę, nazywana "króliczkiem jazzu" Vera, z drugiej – ów równościowy przekaz bywa nieznośnie łopatologiczny. Dość powiedzieć, że w jednej ze scen wymęczona dziewczyna na pytanie "kto cię tak urządził?" odpowiada: patriarchat. Pewnie trudno byłoby przełknąć takie komunały, gdyby nie reżyserka sprawność Fluka oraz niezaprzeczalna charyzma Emde


Jeżeli "La La Land" było świadectwem, że jazz jest muzyką do tańca, to "Dziewczynę z Kolonii" należy uznać za dowód na to, że sprawdza się też do biegu. Vera jest dziewczyną, za którą trudno nadążyć, lecz dzierżący kamerę Jens Harant dzielnie dotrzymuje jej kroku. Obiektyw Niemca pędem podąża za Brandes, która krąży po Kolonii, szukając sposobów na uporanie się z piętrzącymi się kłopotami. Fluk sprawnie kontroluje tempo akcji i skutecznie podsyca napięcie, pokazując, że z pojęciem accelerando jest za pan brat. Ułatwia mu to też ścieżka dźwiękowa, która akcentuje dynamikę scen. Z ekranu dobiegają zarówno jazzowe kompozycje, jak i krautrockowe przeboje zespołów Can i Floh de Cologne. Zestawienie muzyki gitarowej i Jarrettowskich nut jest nieprzypadkowe. Kiedy za oceanem raczkował punk rock, w Kolonii Vera organizowała jeden z największych koncertów fortepianowych w historii regionu, bowiem dla niej jazz był muzyką buntu, a Jarrett stał obok Ramones. Biorąc pod uwagę wywrotowe, deprecjonujące standardy podejście jazzmana, trudno doszukać się w takim stwierdzeniu fałszu.


Fluk w pewnym stopniu podziela zadziorność mistrza klawiszy, dlatego stroni od stylu zerowego – bawi się obrazem oraz narracją, notorycznie łamiąc czwartą ścianę. Za scenę emblematyczną można uznać wtrącony w środku filmu wykład Wattsa (jak z McKaya), podczas którego fikcyjny krytyk streszcza widzom historię jazzu: od grających pod batutą frontmana big bandów, przez trzymające się standardu kwintety, kwartety, tercety, po wykraczający poza kanony free jazz. "Dziewczyna z Kolonii" to pełen szwungu komediodramat, który ma prawo rezonować z gustami zarówno muzycznych neofitów, jak i melomanów. Ci pierwsi mogą liczyć na nietuzinkowe wprowadzenie do gatunku, ci drudzy – na rozrywkowe przetworzenie faktów i historii, które znają na wyrywki. Film Fluka jest trochę jak ten felerny fortepian, na którym Jarrett zagrał koncert życia – co prawda jego dźwięk nie jest nieskazitelny, lecz mimo to łatwo zatracić się w jego brzmieniu. 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?