"Uwierzysz, że człowiek może latać", głosił slogan "Supermana" z 1978 roku z Christopherem Reeve’em w tytułowej roli. I trafiał w sedno – podwójnie. Superman pokonuje przecież grawitację dosłownie (jako fruwający kosmita) i metaforycznie (jako pozytywny symbol tego, co może osiągnąć człowiek). Niestety, z biegiem lat coraz gorzej z tym optymizmem. Tu cyniczna powaga, tam protekcjonalna ironia – w efekcie Supermana najłatwiej dziś zdekonstruować albo wyśmiać, ewentualnie wypiąć klatę i iść w zaparte. Żyjemy bowiem w świecie, w którym łatwiej nam tolerować zblazowaną wariację w typie Homelandera niż beztroski oryginał. I nie powiem, wygląda to na robotę dla super… reżysera: dowieść, że na ekranie wciąż jest dziś miejsce dla faceta w czerwonej pelerynie. Bez żadnego "ale".
James Gunn zaczyna od zwrotu o 180 stopni, odbijając w przeciwnym kierunku niż poprzedni architekt kinowego uniwersum DC, Zack Snyder. Zabawne, że dwaj faceci, którzy w 2004 roku nakręcili razem remake "Świtu żywych trupów", 20 lat później mogą się pochwalić własnymi filmami o Supermanie. Tym zabawniejsze, że ich wizje tak bardzo się różnią. Snyder chciał wynieść Człowieka ze Stali na piedestał, Gunn chce go nam przybliżyć. Co więcej, każdy z nich wybrał okrężną drogę do celu. Snyder leciał ku nadczłowiekowi przez obwodnicę "realizmu" i zaciśniętych zębów. Gunn tymczasem wraca do człowieka, ścieżką umowności i luzu. Oraz komedii. Wiele mówi już to, który z reżyserów zdecydował się zostawić Supermanowi słynne majtki na wierzchu.
Majtki na wierzchu to jednak tylko wierzchołek góry lodowej nowego "Supermana". Jest tu uroczy jaszczur, który przez noc rośnie do rozmiarów Godzilli i rusza zadeptać Metropolis. Jest portal do kieszonkowego wymiaru. Jest wyrastająca spod ziemi lodowa cytadela, jest robot upierający się, że nie ma uczuć i jest gość zmieniający się w minerały. Jest nawet pies w pelerynie! Gunn i jego operator Henry Braham filmują to wszystko w intensywnych kolorach, z cyfrową hiperklarownością, ale też z niepodrabialnie kinową patynką. Raz za razem wybierają ekstremalnie szeroki kąt widzenia, dzięki czemu sceny akcji nabierają namacalnego, niemal fizycznego charakteru, pozostając zarazem komiksowo "większe niż życie". Efektem jest bezpretensjonalny kalejdoskop, niepodobny ani do mrocznego patosu DC i Snydera, ani do bladego "kina środka" Marvela. Ot, filmowy komiks z charakterem, z własną wizualną tożsamością – i z sercem na dłoni.
Właśnie o tym ostatnim jest dla Gunna postać Supermana. Clark Kent w wersji Davida Corensweta to nie hamletyzujący smutas, jakiego musiał grać większość czasu Henry Cavill, tylko prosty chłopak, który po prostu chce dobrze. Taki, który ugotuje swojej dziewczynie kolację, przyzna się, że słucha obciachowego zespołu, i bez żenady ogłosi, że prawdziwa supermoc to bycie miłym. Kiedy potrzeba wzywa, bez zastanowienia zakłada pelerynę i rusza na odsiecz, nieważne: psu, dziewczynce czy nacji zagrożonej przez inwazję obcych wojsk. W ten sposób zawiązuje się naczelny konflikt filmu: Superman interweniuje w politycznie wrażliwej sytuacji i, ku własnemu zdziwieniu, trafia pod ostrzał opinii publicznej. Tymczasem zazdrosny o uwagę multimiliarder Lex Luthor (Nicholas Hoult) postanawia wykorzystać sytuację do pozbycia się rywala.
Komiksowa zabawa Gunna odkrywa tym samym swoją drugą, poważną twarz. I słusznie: opowieść o człowieku-idei nie może nie być opowieścią o wartościach. Szukając Supermanowi miejsca we współczesności, Gunn po prostu go z tą współczesnością konfrontuje. Uniwersum DC okazuje się więc naszym światem w krzywym zwierciadle: imigrant z planety Krypton musi walczyć z rasowymi stereotypami, technokraci spiskują z dyktatorami poprzez międzywymiarowe portale, a na farmie trolli pracują stada małp. Więcej tu jednak podobieństw niż różnic. Jest nawet wojna rozpętana pod pretekstem "pokojowej interwencji", która przypomina, że Superman przydałby się i nam.
Oczywiście, marzenie o tym, że przyleci superfacet i rozkwasi nos Złu jest marzeniem z gruntu konserwatywnym i niebezpiecznym: oddanie się w ręce jakiegoś Übermenscha byłoby raczej gaszeniem pożaru benzyną. Na szczęście Gunn ładnie niuansuje swój pomnik Supermana, przypominając, że jest on nie tylko herosem, ale też reporterem. Pięści, mięśnie i laserowy wzrok mają swoje plusy, ale triumf dobra w "Supermanie" zapewniają ostatecznie ludzkie serducho i dziennikarska rzetelność. Czyli rzeczy, które nie mieszczą się w głowie "tech brosa" Lexa Luthora. Gunn sprytnie piecze tu dwie pieczenie na jednym ogniu. Raz: wymyka się z pułapki superbohatera-jako-faszysty i dwa: nie zaniedbuje drugiego planu. Przecież nawet Jimmy Olsen (Skyler Gisondo) ma tu coś do roboty, a Lois Lane (Rachel Brosnahan) wreszcie nie jest kwiatkiem do kożucha ani panną w opałach.
Takie "demokratyczne" podejście zaprasza jednak inny zarzut – ten, który słyszę pod adresem filmu, odkąd tylko ujawniono, ile postaci zmieścił w scenariuszu Gunn. Nie do końca rozumiem: nikt jakoś nie ma problemu z tłoczną obsadą "Ojca chrzestnego" czy innej "Gorączki", ale na widok kilkorga superbohaterów zaraz wszyscy krzyczą o przesycie. Faktycznie w "Supermanie" jest dość gęsto: pojawia się Green Lantern (Nathan Fillion), Hawkgirl (Isabela Merced) i Mister Terrific (Edi Gathegi), jest cała redakcja gazety "Daily Planet", a do tego co najmniej czworo czarnych charakterów. Film ma też szarpaną, epizodyczną strukturę i na dzień dobry częstuje nas solidną porcją ekspozycji. Ten "Superman" leci do celu raczej zygzakiem niż w linii prostej.
Ale zalety takiego podejścia przeważają nad wadami. Po pierwsze: mamy tu nietypowy przykład filmu superbohaterskiego, który w trakcie łapie drugi oddech. Im dalej w seans, tym lepiej się to ogląda, a finał nie jest rutynowym odliczaniem do napisów, tylko pięknie trzyma nas w fotelach do samego końca. Po drugie: dostajemy od razu gęste, tętniące życiem nowe uniwersum DC. Nie trzeba pięciu filmów, by skomponować skład jakichś Avengers. Piaskownica już stoi, gotowa do dalszej zabawy. No i po trzecie: bogaty kontekst służy do tego, by wyraźniej obrysować postać samego Supermana. Na tle innych bohaterów widać lepiej, dlaczego to on jest naprawdę super.
Gunn zresztą sprawnie lawiruje między Scyllą a Charybdą opinii o samym byciu "super". Jeden sceptyk powie, że Superman jest nudny, bo niepokonany. Drugi obrazi się na każdy widok Supermana w tarapatach – no bo jak to, przecież miał być niepokonany. Gunn pokazuje jednak, że do zagięcia Człowieka ze Stali wystarczy byle pistolet przystawiony do odpowiedniej głowy. Stawki więc w filmie nie brakuje. A że nasz bohater raz za razem dostaje w kość? Ważne chyba, że wstaje i walczy dalej. Tym bardziej, że mało który konflikt udaje się tu rozwiązać strategią "uderz mocniej" – nie żeby brakowało w filmie spektakularnych bójek.
Najbardziej spektakularne bójki przyjmują jednak w "Supermanie" kształt zwykłych rozmów. Bo jest jeszcze czwarty argument na obronę przed zarzutem obsadowego "tłoku": taki, że koniec końców liczą się tu przecież (tylko i aż) trzy postacie. Gunn nakręcił po prostu film o Clarku Kencie rozpiętym między dwójką osób. Tak się składa, że o takich samych inicjałach: z lewej ukochana Lois Lane, z prawej arcywróg Lex Luthor. I już castingowo jest to żyleta: Brosnahan urodziła się, żeby zagrać zadziorną Lois (serial "Wspaniała pani Maisel" to jej pięciosezonowe CV), a Hoult i Corenswet ładnie wymieniają się byciem zbyt spokojnym i zbyt rozedrganym. Kiedy ze sobą rozmawiają, kiedy się ze sobą kłócą albo godzą, kiedy się nawzajem słuchają albo nie słuchają – tu znajdziemy prawdziwe efekty specjalne filmu: emocje. Gunn testował to już w "Strażnikach Galaktyki" i wie, że fabuła jest zwykle warta tylko tyle, ile warte są postacie. W sumie podobnie jest z samym Supermanem. Fajnie, że super, ale ostatecznie liczy się man.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu