Seria stara, bo z lat pięćdziesiątych, zyskała sławę dzięki iście familijnemu przedstawieniu wesołych Hiszpanów - boć pierwowzór Batmana, jeżeli już naparza szpadą, to bezkrwawo i sprytnie, w
Dziewiętnastowieczny Mroczny Rycerz żył naprawdę - jako Joaquin Murieta, kalifornijski banita, Robin Hood z czasów gorączki złota w San Francisco. Potem Johnston McCulley napisał o nim książkę, i najlepszemu superbohaterowi poświęcono mnóstwo filmów, obrazków etc. No i Disney również zamaczał w tym swoje paluszki.
Fabuła przedstawia się tak - jest sobie pan Diego, utrzymujący się z siedzenia na pupie w bogatej posiadłości starego, i nagle spostrzega, czy może to sumienie go rusza, że… jest źle. I nie, nie daje biednym części swojego majątku - to byłoby zbyt nudne i mało efektowne. Szyje więc czarny kostium, i pod jakże trafnym pseudonimie Zorro, walczy po stronie ubogich. Najmuje do pomocy niemego kurdupla, żeby czasami nie zdradził jego potajemnej profesji, i prowadzi wojnę ze skorumpowanymi urzędnikami prowincji.
Seria stara, bo z lat pięćdziesiątych, zyskała sławę dzięki iście familijnemu przedstawieniu wesołych Hiszpanów - boć pierwowzór Batmana, jeżeli już naparza szpadą, to bezkrwawo i sprytnie, w końcu to Lis. A podstępem ciapowatych przeciwników łatwo jest zbyć - zwłaszcza, jeśli są to nerwowy kapitan Monastario, tchórzliwy i otyły sierżant Garcia, a także nieposiadający mózgu kapral Reyes - jak zwykle z kubkiem wina w dłoni.
Aktorstwo to nic specjalnego – Guy Williams ciągle się głupio uśmiecha, natomiast cała reszta śmietanki dobrana została porządnie. Żywiołowa mimika gwardzistów podkreśla humorystyczny akcent w stylu przygód Flipa i Flapa, dobrze kontrastując z klimatem romansu, który co prawda może troszkę nudzić, ale przyjemnie się to ogląda podczas niedzielnego obiadu.
Występuje tu chronologiczność, jednak nie przeszkadza to w oglądaniu serialu po łebkach. Zaczyna się problemem, później obserwujemy rekonesans herosa w incognito, następnie ubiera się na czarno i ratuje ciemiężonych. Idzie mu to niezwykle lekko.
Czarny lis na czarnym koniu to klasyk, dość schematyczny i przewidywalny, ale taki miał być i to go kształtuje. Na pewno jest lepszy niż kiczowata wersja z Banderasem, przewyższa również setki produkcji o Człowieku-Pająku. Warto od czasu do czasu obejrzeć sobie z jeden odcinek - a nuż się spodoba i zostanie w nas na dłużej.