"50 twarzy Greya" to obraz z całą pewnością dedykowany fanom papierowego pierwowzoru. To oni najlepiej odnajdą się w filmowym świecie Christiana Greya i sprawiedliwie ocenią produkcję Sam
"50 twarzy Greya" to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2015 roku. Zapowiadano gorący i kontrowersyjny romans, który zszokuje, poruszy i skłoni do przemyśleń. Ekranizacja bestsellerowej powieści autorstwa E.L. James, której fenomen dosłownie obiegł cały świat, jest produkcją niezwykle specyficzną, skierowaną do określonego grona odbiorców, przez co trudno ją ocenić; podejść do niej względnie obiektywnie, nie ulegając przy tym własnym uprzedzeniom. Sama książka, będąca pierwszą częścią trylogii wspomnianej autorki, okazała się kasowym przebojem, rozchodząc się w większym nakładzie niż hit J.K. Rowling, a mowa tu oczywiście o powieści dotyczącej przygód nastoletniego czarodzieja - Harry'ego Pottera. Ponadto zdobyła rzeszę wiernych fanów, którzy z utęsknieniem czekali na ekranizację ich ulubionej lektury. Jednak jak poradziła sobie niedoświadczona reżyserka Sam Taylor-Johnson, która niewątpliwie stanęła przed trudnym dla siebie wyzwaniem? Czy sprostała wymaganiom fanów? Po odpowiedzi zapraszam do dalszej lektury.
Jednym z największych mankamentów "50 twarzy Greya" jest jego fabuła. Historia potrafi zarówno zaciekawić, jak i zirytować – szczególnie na początku. Ogólnie linia fabularna dzieła Sam Taylor-Johnson została podzielona, tak jakby, na dwa segmenty; pierwszy, który dzieje się jeszcze przed odkryciem przez Anastasię Steele prawdziwej tożsamości tytułowego protagonisty, oraz drugi, gdy zauroczona jego osobowością stara się zrozumieć i zaakceptować jego dziwne fantazje. Początek filmu może zniechęcić do dalszego seansu. Historia rozpoczyna się niemrawo, jak typowe romansidło pozbawione ambicji. Twórcy nie mają żadnego wyczucia i grubą krechą nakreślają rodzące się uczucie pomiędzy protagonistami, które niestety wypada nad wyraz sztucznie. Brakuje między Greyem oraz Steele wyraźnej chemii, która pozwoliłaby uwierzyć w ich wzajemne zauroczenie. Ponadto pojawia się tutaj kilka przekomicznych scen, na widok których widz będzie mógł zareagować tylko na dwa sposoby: albo wybuchnąć salwami niezamierzonego śmiechu, albo spuścić z zażenowania głowę. Są one również potwierdzeniem tezy, że papier znosi znacznie więcej niż taśma filmowa. Denerwująca jest także zbyt nachalna symbolika oraz ogromna ilość aluzji seksualnych – kilka to nie problem, ale po kilkunastu zaczyna się przewracać oczami. Jeśli tylko uda Wam się przetrwać pierwszy segment, notabene nudny i kiepsko zagrany, dalej będzie już tylko lepiej. Od momentu, w którym Anastasia Steele poznaje specyficzne upodobania erotyczne Greya, historia nabiera barw, szybszego tempa i sensu. Dochodzą nowe wątki, dzięki czemu fabuła zostaje znacznie bardziej rozbudowa i zwyczajnie ciekawsza. Oczywiście opowieść w dalszym ciągu koncentruje się prawie wyłącznie na parze Grey - Steele; ich problemach, przeszłości oraz osobowościach, zaś cała reszta stanowi zbyteczne tło. Niestety druga cześć produkcji jest zdecydowanie zbyt krótka i w momencie, w którym "50 twarzy Greya" na dobre przykuwa uwagę widzów, reżyserka wymownie zamyka swoje pierwsze kinowe dzieło wraz z drzwiami od windy, za którymi niknie twarz Anastasji.
Premierze "Pięćdziesięciu twarzy Greya" towarzyszył ogromny szum medialny. Na kilka dni przed wejściem filmu do polskich kin można było wyczytać z gazet i Internetu wiadomość o zablokowaniu produkcji w Malezji ze względu na przedstawione w niej obrazy poniżania kobiet i seksualnego wykorzystania. Powyższa informacja tylko podgrzała atmosferę oraz wzbudziła kolejne kontrowersje. Jednakże postępowanie malezyjskich władz okazało się nieuzasadnione, ponieważ "50 twarzy Greya" jest w gruncie rzeczy filmem ugrzecznionym i politycznie poprawnym. Oczywiście poruszony w nim temat wzbudza pewne wątpliwości oraz kontrowersje – czerpanie przyjemności z bicia innej osoby – jednak twórcy nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku. Zresztą w obrazie nie ma niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych produkcjach. Poza tym twórcy nie propagują sadyzmu ani upokarzania czy seksualnego wykorzystywania kobiet – poruszony przez nich problem służy zawiązaniu fabuły. Ponadto zwracają uwagę kinomanów na kilka ciekawych kwestii. Czy istnieje granica pomiędzy sadyzmem a zwyczajnym znęcaniem się nad drugim człowiekiem? Jak daleko można się posunąć w celu zaspokojenia własnych żądz bądź też by być z kimś, kogo się szczerze kocha? To interesujące pytania, na które próbuje odpowiedzieć film Sam Taylor-Johnson. Szkoda tylko, że powyższe zagadnienia nie zostają w pełni wykorzystane; potraktowane są jedynie pobieżnie, bez głębszej analizy, w wyniku czego "50 twarzy Greya" okazuje się kolejną nic nie wnoszącą bajeczką dla dorosłych, a mogło być czymś więcej. W zamian widzowie dostają dużą ilość scen erotycznych, które po którymś razie zwyczajnie zaczynają nudzić – w myśl przysłowia: "co za dużo, to niezdrowo". Poza tym są nieszczególnie pomysłowe oraz pikantne; na uwagę zasadniczo zasługuje tylko jedna, w której naprawdę czuć wylewającą się z ekranu namiętność, pozostałe, dla niektórych, będą po prostu obojętne oraz bezpłciowe.
Najmocniejszym filarem produkcji jest dwoje głównych bohaterów, czyli tytułowy Christian Grey oraz Anastasia Steele. Postacie zostały świetnie zarysowane przez scenarzystów, którzy poświęcili im w filmie sporo uwagi. Powolne odkrywanie kolejnych faktów z przeszłości bohaterów, szczególnie Greya, naprawdę absorbuje i przykuwa uwagę. Wspomniany protagonista wraz z rozwojem akcji staje się coraz bardziej intrygujący i tajemniczy. Grey skrywa w sobie mroczne tajemnice, między innymi ukrywa swoją przeszłość oraz prawdziwą "osobowość", unika rozmów na swój temat, odrzuca uczucia i nie pozwala się dotykać. Zakłada maski, tworzy listę zasad, które mają na celu zachowanie jego tajemnic, jednak w miarę rozwoju filmu powoli się otwiera, ukazując swoje prawdziwe oblicze. Z kolei Anastasia Steele przedstawiona jest jako niewinna, obłędnie zakochana dziewczyna, która jest w stanie zgodzić się na wszystko – znosić bicie i upokorzenia – w imię miłości, której nie rozumie Grey. Wzajemna przemiana obojga bohaterów to najlepszy element filmu. To, w jaki sposób na siebie wpływają, oddziałują, niewątpliwie zasługuje na uwagę, dlatego szkoda, że twórcy rozwijają ten wątek dopiero pod koniec filmu, gwałtownie go urywając, w dosłownie najciekawszym momencie. Z pewnością postacie nie są zbytecznym wypełnieniem dla kolejnych scen erotycznych, powiem więcej, zgłębianie się w osobowości obu postaci wydaje się znacznie ciekawsze i przyjemniejsze niż nadmienione wyżej fragmenty.
Na uwagę zasługuje również wybijający się ponad przeciętność podkład dźwiękowy. Muzyka autorstwa Dannyego Elfmana w doskonały sposób budowała atmosferę dzieła Sam Taylor-Johnson – niestety nie we wszystkich momentach; trafiały się sceny, które podkreślone zbyt patetyczną nutą stawały się czasem przekomiczne, co burzyło pozytywny odbiór obrazu. Mimo wszystko klimatyczne brzmienie w połączeniu z ascetycznymi zdjęciami stanowiło dobre uzupełnienie filmu. Warto też zwrócić uwagę na niezłą scenografię. Zestawienie sterylnych apartamentów, w których całe wyposażenie jest niemal pedantycznie uporządkowane, ze zwyczajnymi domostwami czy pokojem przyjemności Greya, daję naprawdę interesujący i niecodzienny kontrast. Gorzej wypadło aktorstwo, które było strasznie nierówne. Zasadniczo Jamie Dornan i Dakota Johnson grają początkowo bez polotu, mechanicznie recytując swoje role. Dopiero wraz z biegiem czasu produkcji rozwijają skrzydła, i im bliżej zakończenia, tym lepsza jest ich gra. Szkoda tylko, że pomiędzy aktorami nie ma chemii, co psuje niestety odbiór produkcji. Ogólnie rzecz biorąc było przyzwoicie, Dornan i Johnson w żaden sposób nie drażnili mnie swoim występem, powiem więcej, jeśli tylko zachowają tendencję wzrostową z filmu, w kolejnych częściach będą bardzo przekonujący.
"50 twarzy Greya" to obraz z całą pewnością dedykowany fanom papierowego pierwowzoru. To oni najlepiej odnajdą się w filmowym świecie Christiana Greya i sprawiedliwie ocenią produkcję Sam Taylor-Johnson. Cała reszta kinomanów może sobie obraz zwyczajnie odpuścić, bo nie ma tutaj nic na tyle nowatorskiego czy też kontrowersyjnego, co byłoby wyznacznikiem, aby powyższe dzieło koniecznie zobaczyć.