Historia stanowi misz-masz paru podgatunków, co jest bronią obosieczną. Fabuła oferuje widzowi w prologu wątek romantyczny a la "Titanic", przechodząc później w kino wojenne, kończąc zaś na
Trudno stworzyć dobre kino wojenne za małe pieniądze. Nie dziwota, iż ten właśnie gatunek stosunkowo rzadko zaszczyca swą obecnością srebrny ekran. Podczas realizacji scen batalistycznych budżet pęcznieje w oczach, taka jest jednak cena za realistyczne oddanie pożogi sianej na polu bitwy. Mając w pamięci rewelacyjnego "Szeregowca Ryana" czy choćby niedawny przebój Gibsona "Przełęcz ocalonych", ciężko spojrzeć łaskawym okiem na taki twór jak "Ostatnia misja USS Indianapolis". Efekty specjalne niczym sprzed paru dekad oraz obsada pękająca w szwach od aktorów o zmarnowanym talencie nie zjednają sobie przychylności widzów. Szkoda, że przez ograniczenia finansowe wyziewające raz po raz z ekranu gros kinomanów z miejsca odrzuci film Mario Van Peeblesa. Owszem, nie jest to dzieło przełomowe, tym niemniej produkcja ma parę zalet i wybija się z rynsztoka jakim jest rynek "straight to DVD".
Druga wojna światowa. Kapitan Charles McVay (Nicolas Cage) dowodzący amerykańskim krążownikiem USS Indianapolis przez lata nienagannie odbywał służbę. Zwierzchnicy powierzają mężczyźnie tajną misję dostarczenia ładunku nuklearnego do bomby atomowej, która ma zostać wykorzystana w ataku na Hiroszimę. Po wykonaniu zadania krążownik zostaje zatopiony przez jednostkę wroga. Część załogi która miała szczęście przetrwać torpedowanie dryfuje na resztkach Indianapolis wśród krwiożerczych rekinów, zdana tylko na siebie. Z każdym dniem maleje szansa na uratowanie dzielnych wojaków uwięzionych na słonych wodach morza...
Nie ma co się oszukiwać – Mario Van Peebles kojarzony jest z kinem klasy B zarówno jako reżyser jak i aktor. Występy w dobrych produkcjach rzędu "New Jack City" (również za kamerą) czy "Wzgórze złamanych serc" przeplatane były udziałem w takich koszmarkach jak "Szczęki IV" i "Crazy Six". Nie dziwi zatem nic, iż na realizację swojego nowego projektu twórca otrzymał śmieszną kwotę $40 mln, z której pewnikiem większość przeznaczona została na gaże przebrzmiałych gwiazd. W dzisiejszych czasach z tak mikrym zapleczem finansowym praktycznie nie idzie zrealizować sensownego filmu wojennego. Pomijając wyjątki typu "Przełęcz ocalonych", w którym Gibson genialnie zamaskował niedostatki budżetowe, od kina przynależnego do opisywanego gatunku wymaga się odpowiedniej oprawy. Mimo wszystko trzeba przyznać, że Van Peebles starał się wybrnąć z karkołomnej misji w najlepszy możliwy sposób.
Historia stanowi misz-masz paru podgatunków, co jest bronią obosieczną. Fabuła oferuje widzowi w prologu wątek romantyczny a la "Titanic", przechodząc później w kino wojenne, kończąc zaś na dramacie sądowym. Takie zróżnicowanie w pewnym sensie stanowi remedium na nudę, z drugiej strony skrypt wygląda niczym posklejany z paru kawałków. Najgorsze, że w natłoku elementów składowych historii żaden z nich nie został należycie rozwinięty. Ot, wszystko wydaje się być zrobione po łebkach. Zapewne braki w entourage'u wynikają z czysto finansowych pobudek, tym niemniej łapanie wielu srok za jeden ogon rzadko udaje się nawet w kinie wysokobudżetowym.
Co by nie pisać, Van Peebles udowadnia najnowszym filmem, iż ma względny dryg do reżyserii. Kadry są klarowne i dobrze dobrane, retrospekcje jakoś wpisują się w fabularny ciąg, montażowo z kolei trudno dopatrzyć się rażących gaf. Zapewne wymienione zalety wynikają po części ze sprawnej ręki Andrzeja Sekuły odpowiedzialnego za zdjęcia. Tak czy inaczej, Peebles pokusił się również o zobrazowanie okrucieństwa, jakiego doświadczyli pechowi rozbitkowie. Jedna z mocniejszych, choć niebezpiecznie zahaczających o groteskę, scen obejmuje wstawkę z nogą na modłę "Szeregowca Ryana". W przeciwieństwie do cukierkowych produkcji wyzutych z przemocy, w "USS Indianapolis" bezpardonowo ukazane zostały utracone w wyniku ataku rekina kończyny. Jakby nie było, uzasadniony brutalizm niemal z automatu wywołuje wrażenie u odbiorcy (vide: "Przełęcz ocalonych").
Obsada filmu to mokry sen każdego fana kina niższej klasy. Pan Nicolas Cage najlepsze lata ma już raczej za sobą, tym niemniej niezależnie od jakości produkcji aktor zawsze stara się dać z siebie wszystko na planie. Nie inaczej jest i tym razem, aczkolwiek w przypadku takiego obrazu mało kto zwróci na wysiłki artysty uwagę. Po prawdzie jedyną szansą na powrót Cage'a na duże ekrany w pełnoprawnej roli jest chyba tylko "Skarb Narodów 3", z którego realizacją włodarze Disneya się nie kwapią. Zaskakująco solidnie wypadł również Tom Sizemore, od którego charyzma bije z ekranu na kilometr. Szkoda, iż wspomniany wyżej pan także zaprzepaścił swoją obiecującą karierę narkotykowymi wybrykami i złymi doborami ról. Kręcąc po naście filmów rocznie nie da się występować w sensownych projektach. Dość napisać, iż w 2016 r. aktor zaliczył udział w 13-u pozycjach, z których żadna nie wydaje się być godna uwagi. Niejako na dokładkę w filmie pojawiają się również: Thomas Jane, nasza rodaczka Weronika Rosati (na całe parę minut) oraz idący w ślady brata Paula, Cody Walker. Fakt, pod względem nazwisk obsada wygląda imponująco.
Oprawa muzyczna "USS Indianapolis" jest ponadprzeciętna. Seansowi z filmem towarzyszą motywy typowe dla kina wojennego, z pompatyczną trąbką w tle. Kompozycje wydają się co prawda być nieco "zgapione" z bliźniaczo podobnych przebojów srebrnego ekranu, ale jak się powszechnie mawia: "jak kopiować, to od najlepszych".
Pora na łyżkę, czy raczej chochlę, dziegciu. Większość sekwencji podwodnych, wliczając w to sceny wystrzeliwania torped, noszą znamiona renderów z końca lat 80. Tzw. efekty komputerowe wyglądają niczym wygenerowane na starusieńkiej "przyjaciółce" (Amidze, dla niewtajemniczonych). Przypominam, iż choćby "Terminator 2" z, bagatela, '91 pod względem wizualnym trzyma się świetnie po dziś dzień. "USS Indianapolis" stanowi zaś smutny powrót do przeszłości, który wyrywa z immersji w wydarzenia rozgrywające się na ekranie.
Recenzowana pozycja to dość kuriozalny tytuł. Film ma parę ciekawych pomysłów, sporą dozę brutalności i ckliwe zakończenie żywcem wyjęte z "Przełęczy ocalonych" (czyżby twórcy mieli przeciek informacji z planu wspomnianej produkcji?). Całościowo dzieło Van Peeblesa ogląda się nieźle, biorąc pod uwagę fakt obcowania z kinem z niższej półki. Przy tuzach gatunku "USS Indianapolis" nawet nie stał, ba, pewnikiem znajdzie się wiele bardziej kameralnych wojennych obrazów, które zostawiają film z Cagem w tyle. Mimo wszystko seansu z opisywaną produkcją nie żałuję, tym niemniej daleki jestem od polecenia tytułu komukolwiek. Z braku laku można obejrzeć, gdyż nie mamy do czynienia z taką tragedią, na jaką wskazywałyby noty. Po co jednak tracić czas na średniawy film, gdy w kolejce czeka sporo zaległych hitów?
Ogółem: 5+/10
W telegraficznym skrócie: Mario Van Peebles za kamerą filmu wojennego opartego na prawdziwych wydarzeniach; druga wojna światowa, skromny budżet i tragiczne efekty komputerowe psują odbiór produkcji; scenariusz to zlepek paru gatunków, z których żaden nie został należycie wykorzystany; historia ma parę mocniejszych momentów; przebrzmiałe gwiazdy Hollywood wypełniają obsadę obrazu; paradoksalnie mimo wielu wad, "USS Indianapolis" jest odrobinę lepsze, niż wynikałoby to ze średniej ocen.