Twórcy najwyraźniej przedłożyli funkcję edukacyjną ponad fabularną i z wstrząsającej historii postanowili zrobić nieskładną i irytującą czytankę, której jedyną zaletą jest, że tłumaczy, czym jest
"Lokatorka" jest przykładem filmu, którego największą zaletą jest fakt, że powstał. Michał Otłowski podjął niezwykle palący problem społeczny i wytłumaczył go w przystępny sposób, jednocześnie obrazując polityczno-finansowe mechanizmy, które wciąż działają i niszczą obywateli. Wykorzystał do tego bulwersujące wydarzenia, które miały miejsce kilka lat temu, a jak dotąd nie miały szans dotrzeć do szerszej społecznej świadomości. Uświadamiający i edukacyjny cel udałoby się jednak zrealizować znacznie skuteczniej, gdyby film zwyczajnie był na wyższym poziomie artystycznym. Niestety, za dobrymi intencjami nie podążyła jakość.
Główna bohatera (przynajmniej w pierwszej części filmu) to Janina Markowska, wzorowana na osobie Jolanty Brzeskiej – działaczki społecznej na rzecz praw lokatorów. Markowska, tak jak Brzeska, jest jedną z mieszkanek starej kamienicy – budynku, który w niewyjaśniony sposób nagle znalazł prawowitych właścicieli. Ich pełnomocnicy usilnie zabiegają, by "wyczyścić" nieruchomość z niechcianych lokatorów i sprzedać kamienicę z ogromnym zyskiem. Dla wyznawców świętego prawa własności sprawa wydaje się oczywista, jednak w rzeczywistości jest całkiem inaczej. Okazuje się bowiem, że cały proceder przejmowania nieruchomości jest bezprawny, oparty na fingowanych dokumentach, uwierzytelnianych przez skorumpowanych sędziów i miejskich urzędników. Na dodatek parasol ochronny nad sprawą roztoczyła policja. Wszystko w imię ogromnych zysków tak zwanej mafii reprywatyzacyjnej.
Markowską i Brzeską łączy jeszcze jedno – ich zwęglone ciała znaleziono w podwarszawskim lesie. Nie zdradzam tu żadnego kluczowego wątku fabuły, bo tego dowiadujemy się już w zwiastunie, choć w filmie protagonistka znika z ekranu dopiero w połowie seansu. Wraz z główną bohaterką całkowicie zmienia się również sposób opowiadania, a nawet gatunek. Na początku opowieść przyjmuję formę kina społecznego niepokoju. Mamy nękanych bezbronnych lokatorów i nikczemnych nękających. Za nimi stoją inni: ważniejsi, którzy jednak wolą trzymać się w cieniu. Oni też mają swoich popleczników i wspólników – wśród prawników, sędziów, policjantów, prokuratorów. Ostatecznie okazuje się, że mafijne macki oplatają całe miasto. Tę lewiznę, korupcję, przekręty Otłowski pokazuje w sposób pozbawiony subtelności, nie dbając ani o społeczne, ani psychologiczne niuanse, dzięki którym autentyczne mechanizmy zostałyby ukazane na ekranie w wiarygodnej formie. Liczy się dla niego jedno: z całą mocą pokazać niemoralność procederu i uwikłanie szeroko rozumianych elit w wyzysk najbiedniejszych.
Gdyby Otłowski utrzymał taki sposób narracji, to co prawda byłoby łopatologicznie i nadmiernie deklaratywnie, ale przynajmniej spójnie i zrozumiale. Niestety reżyser postanowił nieco zamieszać: Markowską więc w pewnym momencie zastępuje w roli głównej bohaterki Anna Szerucka – młoda, niedoświadczona policjantka, która jeszcze nie wie, że pewnych tematów się nie rusza – a kino społeczne ustępuje czemuś na kształt kryminału. Jest to jednak raczej niezaplanowana parodia tej konwencji, bo od samego początku wiadomo, kto zabił. Nawet jeśli nie dosłownie, to jasne jest, że za wszystko odpowiedzialny jest zbrodniczy reprywatyzacyjny układ.
Ta fabularna wolta – co najgorsze – niczego do tej historii nie wnosi. Wręcz przeciwnie, młoda policjantka musi ustalić fakty, które my – widzowie – już znamy. Warszawski mafijny układ zostaje więc obnażony ponownie: kolejny raz oglądamy tych samych policjantów, prawników, polityków, prokuratorów i zwykłych bandziorów w wypasionych furach jak z cynicznym uśmiechem za nic mają prawo. Parakryminalny wątek nie ma również krztyny dramaturgii, bo cała sprawa od samego początku jest oczywista. Otłowski nie pozostawił żadnej przestrzeni na domysły czy nieodzowne w przypadku kryminału moralne wątpliwości. Złym od początku do końca źle patrzy z oczu, a dobrym… no cóż, dobrze. Nikczemnicy bezkarnie paradują z przyklejonym, sztucznym uśmiechem pewnych swojego łotrów. Ofiary natomiast trzęsą się ze strachu, pozbawione elementarnych praw.
Podczas seansu w oczy kłuje niewykorzystany potencjał. Bo sprawa mafijnej reprywatyzacji, tym bardziej rozpatrywana przez pryzmat historii Jolanty Brzeskiej, to opowieść niezwykle filmowa, operująca ogromnym potencjałem dramaturgicznym. Jest tu wszystko: zastraszenie, nękanie, morderstwa, podejrzane typy, korupcja elit, agentura, źli i dobrzy policjanci, a także wiele słusznego gniewu społecznego. Takie filmy jak "Lokatorka" powinny wgniatać w ziemię, przerażać, oburzać, budzić lęk i trwogę, inspirować do działania oraz uwierać sumienia – jak niegdyś "Dług" Krzysztofa Krauzego. Sprawa Brzeskiej jest tego samego kalibru i komentuje dzień dzisiejszy naszego kraju w taki sam sposób jak niegdyś opowieść o mefistofelicznym Gerardzie komentowała rozterki Polski okresu transformacji. Tymczasem w wersji Otłowskiego zamiast oburzenia mamy znużenie, gniew rozmywa się w nieudolności, a lęk zamienia w politowanie.
Złość na marnotrawstwo tak ważnego tematu jest tym większa, że wydaje się, iż niewiele zabrakło, by film się udał. Być może wystarczyło zdecydować się na konwencję klasycznego kryminału poprowadzoną konsekwentnie od początku do końca – a że w tym gatunku Otłowski czuje się dobrze, dowiódł jego niezły "Jeziorak". Wtedy punktem wyjścia byłyby zwęglone zwłoki, a główną bohaterką – policjantka, która krok po kroku odkrywałaby zatrważające kulisy zbrodniczej reprywatyzacji. A tak historia została pozbawiona napięcia i dramaturgii, na które zasługuje. Twórcy najwyraźniej przedłożyli funkcję edukacyjną ponad fabularną i z wstrząsającej historii postanowili zrobić nieskładną i irytującą czytankę, której jedyną zaletą jest, że tłumaczy, czym jest mafia reprywatyzacyjna. A jedyną prawdziwie szokującą zbrodnią jest ta, którą twórcy dokonali na potencjale tej historii.