"To nie rozegra się tak, jak myślisz", ostrzegał Luke Skywalker w zwiastunie
"Ostatniego Jedi" i dla wielu fanów brzmiało to jak obietnica poprawy. Koronny zarzut pod adresem
"Przebudzenia Mocy" mówił przecież, że otwierający "nową trylogię" film
J.J. Abramsa nieco zbyt wiernie – i zbyt bezpiecznie – powtarzał fabularny schemat
"Nowej nadziei". Ktoś powie jednak, że owo powtórzenie było jak najbardziej w duchu mitologiczno-baśniowego oryginału, wysnutego z teorii
Josepha Campbella o uniwersalnych schematach opowieści. Ktoś powie, że miało ono wymiar dramatycznej ironii, zgodnie z którą historia Skywalkerów powtarza się niczym fatum rodem z greckiej tragedii. Ktoś powie natomiast, że trzecia Gwiazda Śmierci – nawet jeśli przemianowana na "Starkiller Base" – to jednak o Gwiazdę Śmierci za dużo. Co gorsza, wspomniany zwiastun
"Ostatniego Jedi" zapowiadał również trening młodej Jedi pod okiem starego mistrza, maszyny kroczące na białych równinach i tonalny skręt w stronę mroku, sugerując kolejną powtórkę z rozrywki – czyli kontratak
"Imperium kontratakuje". A jednak Luke nie kłamał. Jeśli macie jakieś
bad feelings about this– niepotrzebnie.
Problem z n-tymi częściami serii (a może z całą współczesną, serialowo zakręconą kulturą popularną) jest taki, że opowiadanie historii – bardziej niż kiedykolwiek – staje się grą z oczekiwaniami. Taka zabawa leży oczywiście u podstaw kina gatunkowego, opartego na – raz powtarzanych, raz kontestowanych – schematach. Ale w czasach, gdy łatwość dostępu do medialnych dóbr rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu nostalgii, sprawa zaczyna niebezpiecznie przypominać taniec z szablami (czy w tym wypadku: z mieczami świetlnymi). Reżyser i scenarzysta
Rian Johnson mieszał już jednak film noir z licealnym
indie (
"Brick") albo podróże w czasie z kinem gangsterskim (
"Looper"), czemu nie miałby namieszać w świecie "Gwiezdnych wojen"?
Największą zaletą
"Ostatniego Jedi"jest bowiem sposób, w jaki film igra z naszymi przyzwyczajeniami. Już
"Przebudzenie Mocy" i
"Łotr 1" miały w sobie elementy zgoła remiksowe: wykorzystywały znajome tropy, sceny, postacie, ale w sposób delikatnie przetrącony – znany, a jednak świeży.
Johnson jednak wynosi tę taktykę na wyższy poziom, wykorzystuje naszą znajomość "Gwiezdnych wojen" przeciwko nam – a na korzyść opowiadanej przez siebie historii. Bo kiedy myślimy sobie, że wiemy, w jakim kierunku zmierza dany wątek
"Ostatniego Jedi", twórcy proponują niespodziankę: czasem dla śmiechu, a czasem dla ciar. W efekcie dostajemy kilka momentów, które wydają się w zasadzie nie do pomyślenia, nie w takim filmie. Czemu? Bo tak nauczyły nas a) gatunkowe konwencje i b) sama seria. Reżyser wie, że znamy sagę na pamięć, i twórczo tę naszą wiedzę spienięża.
W rękach
Johnsonaowa zabawa w "co się zaraz wydarzy?" staje się uniwersalnym mechanizmem – konstrukcyjnym, charakterologicznym, tematycznym. W
"Ostatnim Jedi"wciąż przecież mowa o mitach, o tradycjach, o przyzwyczajeniach. Reżyser pyta wprost – na ile nasze wyrobione odruchy stanowią ograniczenie? I pozwala wybrzmieć tej kwestii zarówno na poziomie grającej z oczekiwaniami fabuły, jak i indywidualnych ścieżek bohaterów. Niemal każdy – Rey (
Daisy Ridley), Finn (
John Boyega), Poe (
Oscar Isaac) – zostaje tu wystawiony na próbę, zmuszony do zakwestionowania swojej definiującej cechy charakteru. Kiedy z kolei z ekranu pada maksyma o "porażce jako najlepszym nauczycielu", nie sposób nie czytać tych słów na poziomie "meta" i nie pomyśleć o nauczce felernych prequeli.
"Ostatni Jedi"to przecież istny
reality check – zarówno dla postaci ze świata przedstawionego, jak i dla całej serii. Wynik? Bohaterowie muszą łyknąć niejedną gorzką pigułę, ale saga ma się dobrze.
Bo Epizod VIII to prawdziwa karuzela atrakcji:
Johnson łączy patynę kino-wojennego
"Łotra 1" z jaskrawą dynamiką
"Przebudzenia Mocy", serwując smakowity audiowizualny design, choreograficzną brawurę, wysoką emocjonalną stawkę i zawrotne tempo. Za dużo? Fakt, opowieść ma rozmach sążnistej epopei – znajomi bohaterowie przechodzą całe kilometry wewnętrznego rozwoju, poznajemy też nowe postacie, odwiedzamy kilka planet i spotykamy szereg egzotycznych ras. Ale zarazem cała intryga zamyka się czyściutko w prostej klamrze pogoni/ucieczki, niewiele tu scenariuszowego tłuszczu. Tym bardziej, że
Johnson dodatkowo spina odległe wątki wprowadzając motyw lustra: jasna i ciemna strona Mocy przeglądają się w sobie nawzajem, a Rey i Kylo Ren (
Adam Driver) wyrastają na awers i rewers tego samego egzystencjalnego medalu.
Ridley i
Driver dają tu intensywne portrety skonfliktowanych, emocjonalnie rozedrganych ludzi na huśtawce kuszenia/wybaczenia, największy ciężar dramatyczny dźwiga jednak
Mark Hamill. Aktor brawurowo powraca do roli Luke'a Skywalkera i wyciska ostatnie soki z sytuacji typu "spotkanie z idolem, który jest zupełnie inny, niż sobie wyobrażałeś". To dzięki niemu, lawirującemu między "starym" Lukiem, psotnym niby-Yodą, a kimś zmęczonym, zgorzkniałym i przegranym, ambiwalencja Mocy brzmi z pełną – hmm – mocą. W rezultacie
"Ostatni Jedi" – choć to młodzieżowy film przygodowy, któremu nieobce są slapstickowe gagi robota BB-8 czy słodkie oczęta memogennych, ptakopodobnych Porgów – daje odczuć powagę sytuacji oraz ryzyko igrania ze śmiertelnie niebezpiecznymi siłami. Czasem robi zresztą obie rzeczy naraz: kiedy Rey niechcący ścina mieczem świetlnym kawał głazu, o mały włos kogoś nie zabijając, mamy tu i żart, i przestrogę. Cóż, niezbadane są ścieżki Mocy i reżyserskiego talentu.
Żeby nie było: jakiś kinoman-pedant z pewnością zwróci uwagę, że kilka inscenizacyjnych decyzji nie do końca gra, że środek filmu ciut za bardzo się dłuży, że to, że tamto. Znajdą się też i tacy, którym nie spodoba się dużo kobiecych twarzy za sterami X-Wingów albo nowa bohaterka, Rose (
Kelly Marie Tran), wprowadzająca nie tylko perspektywę "zza kulis" wielkiej międzygalaktycznej gry, ale i perspektywę nie-białego nie-faceta. Tyle, że to przecież żadna wada – wręcz przeciwnie. Finałowe 40 minut
"Ostatniego Jedi"ma zresztą taką siłę, że automatycznie niweluje wszelkie zgromadzone po drodze wątpliwości. Cała ostatnia prosta wgniata w fotel, ale jest tam jeden taki kawałek, o którym myślę sobie, że to chyba najintensywniejszy moment, jaki przeżyłem w tym roku na sali kinowej. Który działa niemalże (podkreślam: niemalże!) tak mocno, jak pamiętna rewelacja z
"Imperium kontratakuje". Jeśli 37 lat i 6 filmów później dostajemy w filmie z serii "Gwiezdne wojny" scenę o ciężarze porównywalnym z "jestem twoim ojcem", to chyba nie mamy na co narzekać. Jakie były szanse, że się uda? Mniejsza o szanse, pamiętajmy przecież, co mówił Han Solo: "never tell me the odds".