Jest w filmie krótkometrażowym
Pawła Maślony pt.
"Magma" scena, w której przechodzący egzystencjalny kryzys Janusz (
Łukasz Simlat) gra ze znajomymi w kalambury. Mimo że bardzo się stara, nie udaje mu się skutecznie pokazać hasła "Strach zżerać duszę" – czyli tytułu wywrotowego melodramatu
Rainera Wernera Fassbindera z 1974 roku, którego widoczna na ekranie polska klasa średnia raczej na swoich plazmowych telewizorach obejrzeć nie planuje.
Scena kalamburów powraca w finale
"Ataku paniki" (nota bene, pierwotnie tak właśnie brzmiał tytuł
"Magmy"), czyli pełnometrażowego debiutu reżysera. Ta sama klasa średnia, suto zastawiony dizajnerski stół, markowe ciuchy w wersji casual, a na czołach przymocowane karteczki. Ktoś jest Terminatorem, komuś przypadła rola E.T. Każdy wie, kim są inni, ale nikt nie wie, kim sam jest. A strach jak zżerał, tak zżera.
Lęk, panika i narastająca obawa to dla
Maślony prawdziwa magma: bulgocąca pod powierzchnią społecznego konsensusu, a następnie bryzgająca na zewnątrz i parząca wszystkich dookoła. Bohater
Łukasza Simlata najpierw rozwalał poduszkę, uwalniając ukryte w niej pierze, a w końcu wymiotował z napięcia gromadzonego w trzewiach. W prologu
"Ataku paniki" apokaliptycznie nastawiony spiker radiowy strzela sobie w łeb, a ściekająca krwią i mózgowiem ściana służy za tło napisów początkowych (wyświetlanych w rytm "Poor Little Fool"
Ricky'ego Nelsona). W ostatnim kwadransie projekcji torsji wydaje się dostawać cały zamieszkiwany przez bohaterów kosmos. Tak jak w
"Na skróty" Altmana,
"Magnolii" Andersona czy w
"11 minutach" (2015)
Skolimowskiego – czyli w trzech filmach, z którymi
"Atak paniki" będzie nieuchronnie zestawiany – świat po prostu nie wytrzymuje i pęka w szwach. Odgłos ich darcia jest muzyką, do której tańczy swym filmem
Maślona.
Na poziomie fabularnym
"Atak paniki" to kilka snutych równolegle anegdot, z których każda poświęcona jest momentowi kryzysu. Pierwsza wersja scenariusza, napisana przez obecnych na ekranie aktorów
Bartłomieja Kotschedoffa i
Aleksandrę Pisulę, nosiła tytuł "Historie śmieciowe" i dotyczyła historii zazębiających się w objętym strajkiem śmieciarzy współczesnym Neapolu. Po tym, jak do projektu dołączył
Maślona, tekst uległ metamorfozie i został osadzony we współczesnej Polsce. Oto grupa dzieciaków jara trawę na poddaszu domu rodziców, a jeden z wyrostków doświadcza "złego tripu". Neurotyczna pisarka spotyka się na kolację ze swym mężem, być może z nadzieją na powrót po okresie separacji. Biznesmen z żoną wracają samolotem z egzotycznych wakacji, a podróż psuje im (na kilka sposobów) otyły i namolny pasażer. Kelner na wystawnym weselu pochłonięty jest grą komputerową, w którą w końcu wciąga przez telefon (pogardzaną na co dzień) matkę. Ciężarna panna młoda planuje idealny poród w wodzie w takt muzyki Chopina. Wreszcie młoda dziewczyna ryzykuje zdemaskowanie swej profesji internetowej porno-gwiazdy podczas niespodziewanego nalotu dawnych przyjaciółek, zaniepokojonych samobójstwem jej byłego chłopaka (spikera radiowego ze sceny otwierającej).
Sposób, w jaki wszystkie te historie się zazębiają, jest nowatorski i spektakularny zarówno na poziomie konceptu, jak i wykonania (ogromna, bez wyjątku genialna obsada; brawurowy montaż
Agnieszki Glińskiej; różnorodna ścieżka dźwiękowa, na której króluje Jimek, ale znajduje się także miejsce na quasi-oazową balladę i big-beatowy wtręt grupy The Fruitcakes). Nie jest tajemnicą, że polskie kino nie ma wyrobionej tradycji kina wielowątkowego – choć inspirowało się w tej dziedzinie
René Clairem i
Jacques'em Tatim (
"Nie lubię poniedziałku" Chmielewskiego), amerykańskim surrealizmem spod znaku
"Czystego szaleństwa" H. C. Pottera (
"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" i
"Miś" Barei), a nawet wyrafinowanymi strukturami altmanowskimi (
"Zero" Borowskiego).
Maślona robi jednak coś jeszcze bardziej wyszukanego: jako reprezentant pokolenia pożeraczy VHS-ów, dla których zakrzywienia czasoprzestrzeni u
Nolana,
Aronofsky’ego czy sióstr
Wachowskich nie kryją żadnych tajemnic, w pierwszej połowie
"Ataku paniki" buduje światy pozornie równoczesne, by w ostatnim kwadransie rozsadzić ich pozorne sąsiedztwo. Zanim rozstaniemy się z jego filmem,
Maślona gwałtownie potrząsa kalejdoskopem, wywołując w widzu wrażenie wiecznego teraz, w którym następstwo przyczynowo-skutkowe jest mniej ważne od fatalistycznej symetrii ludzkich złudzeń i cierpień. To, co wydawało się sznureczkiem anegdot, okazuje się czterowymiarowym mikrokosmosem eksplodującym w naszych głowach.
Premiera
"Ataku paniki" jest wielkim wydarzeniem. Nie tylko dlatego, że
Maślona należy do czołówki urodzonych w latach osiemdziesiątych debiutantów, których talenty pozwalają wieszczyć renesans polskiego kina (inne nazwiska w tej bardzo licznej grupie to m.in.
Szelc,
Matuszyński,
Terpińska i
Ronduda). Wydarzenie polega na tym, że
Maślona nakręcił najbardziej wybuchowy i krytyczny traktat o naszej współczesności, nie zawierając przy tym w całym filmie nawet linijki dialogu, która odnosiłaby się do bieżących wydarzeń. To najbardziej świadomy politycznie reżyser swojego pokolenia (jak przystało na absolwenta politologii z magisterką o amerykańskiej demokracji u de Tocqueville’a na koncie), ale jego film nie ma nic z doraźnego protestu. Jest czymś o wiele głębszym i bardziej przejmującym.
Ostatnie słowa, jakie padają w
"Ataku paniki", brzmią: "Nic już nie ma". Przedostatni dźwięk rozbrzmiewający z ekranu to krzyk nowo narodzonego dziecka.
Maślona postrzega ludzkie życie jako spazm rozpięty między momentami narodzin i śmierci, w ramach którego sens daje się wykrzesać tylko punktowymi aktami buntu przeciwko miażdżącym trybom świata. Jego wybitna komedia jest zarazem dziko śmieszna i przerażająca; jest lekturą obowiązkową.