Mimo wszystko nawet sceptykom polecam zapoznanie się z serialem. To jednak Tolkien™ i choćby z tego tytułu warto, jak i dla paru ciekawych scen, dla intrygującej kreacji Saurona, dla
Amazon wkroczył na bardzo grząski grunt. Od czasów, gdy Tolkien napisał swe dzieła, minęło ponad pół wieku, a od trylogii filmowej ćwierćwiecze – w kulturze nie może być próżni i nie udawajmy nawet, że jesteśmy takim samym społeczeństwem jak wtedy. Tolkien to klasyk, ale nie można ciągle zajmować się transkrypcją klasyków i musimy uzupełniać nowe dzieła kultury aktualnymi zdobyczami humanistyki, bo czymże różniłby się dziś film o kolejnej orkowej siepie od horroru z apokalipsą zombie, w której jedynie z rycerskimi słowami garstka pięknych bohaterów zajmowałaby się obcinaniem głów i kończyn dla rzekomo wyższego dobra? Toteż "Pierścienie władzy" są produkcją niejasną, produkcją, w której losowi orków poświęca się odrobinę empatii, ale też odczarowuje się rasom dotąd niepokalanym ich moralno-dziewiczy wizerunek.
Oglądanie "Rings of Power" to doświadczenie dwóch prędkości. Dobre decyzje, które mogłyby suplementować całe uniwersum – kwestia współistnienia z Urukami, przeznaczenie ludzi "predystynowanych do zła", tego, czym w ogóle jest zło i skąd realnie się bierze, pychy, ba, nierówności społecznych, skutków pobieżnie wypowiedzianych wojen i dramatów personalnych, a nawet tego, czy powinniśmy oceniać dzieło przez pryzmat artysty – pokazują, że producenci są świadomi, że Tolkien to nie tylko proza, ale też etyka i teologia. Jednym z ciekawszych zagadnień jest sztuka i to, jak artyści pomagają utrwalać zło, a nawet mu służyć; los słynnego elfiego kowala jest zresztą najciekawszą linią fabularną. Właśnie: fabuła. Bardzo nierówna. Wątki arcyciekawe, wspomagane dodatkowo dobrą obsadą i grą aktorską, mieszają się z totalnym badziewiem. Wszystkie postacie z fabuły numenorskiej są w najlepszym razie przeciętne; królowa: tragedia, sierżant jakiś tam: tragedia, pan kapitan: drugi Ned Stark, Isildur: tragedia. Nawet sensowne plot twisty traciły moc, bo cała ta czereda średnich ról skutecznie odbierała chęć do oglądania i niemożebnie nudziła. A teraz może kilka słów więcej o aktorach i postaciach…
Galadriela… Myślałem, że przyzwyczaję się do elfickiej wersji Edmunda Dantesa, ale nie – po prostu nie. Szkoda mi trochę Moryfdd Clark, bo widać, że chciałaby z tą rolą coś zrobić, ale jest trochę w takiej sytuacji, jakby się Wam w D&D wylosowała gra paladynem, przez co spektrum możliwości jest bardzo ograniczone. Postać jest napisana po prostu źle, nie licuje jej twarz hrabiego Monte Christo, brak jej głębokości, a jej decyzje bywają, eufemizujmy, decyzjami narwanej klaczy. Na szczęście wraz z postępami fabuły Galadriela trochę „odgłupiała”; pochwalę natomiast inne postacie oraz ich interpretację aktorską: Charlie Vickers i Charles Edwards. W tym momencie warto chyba wspomnieć o wielce kontrowersyjnym dla niektórych angażu aktorów o ciemniejszej karnacji – ich obecność jest czasem faktycznie nadreprezentatywna, co wywołuje uśmiech politowania, ale sporo z nich, w tym Sophia Nomvete, pokazali, że warto było im powierzyć tę rolę.
O efektach specjalnych powiedzmy tyle, że są oszałamiające, ale do powodzi euforycznych opinii doleję trochę goryczy: sceny walki (choć rzadko to jednak) bywają fatalne, czego ukoronowaniem jest odcinek 3 z sezonu 1. Postacie potrafią skakać na kilkanaście metrów, a pewien Uruk z początku serialu jest chyba kapitanem Marvelem, bo gołą ręką rozbija schody, jakby były z tektury. Olśniewająco za to wygląda całe Śródziemie, niezależnie czy jesteśmy na pustynnym wschodzie czy w sercu samego Mordoru. Mam wrażenie, że każdy, kto potrafi wydrenować choćby pestkę z tej wiśni zwanej Śródziemiem, od razu zakocha się w jej smaku, bo produkcji Amazona z pewnością daleko do ideału, ale zdarza się nam napotkać kęs wyjątkowo smaczny, który nasyci nas na parę odcinków. By być sprawiedliwym, zdarzy się też robak w tym owocu: do teraz mam ciarki żenady po pewnym, i tak całkowicie zbytecznym i przydługim, pojedynku, który zakończył się tym, że postać rzuciła się w przepaść, ale, jakżeby inaczej, przeżyła. Taka amatorka uchodzi scenarzystom, bo potrafią „przywrócić poziom wody w naczyniu”, dolewając umiejętnie cieczy do innych fabuł. Zawsze jest coś, na co czekamy i trzyma nas przy ekranie, ale też coś, co kradnie nam czas i sarkamy znudzeni. (Przypominam pierwsze zdanie z drugiego akapitu, bo to chyba najlepsza recenzja tej produkcji).
Mimo wszystko nawet sceptykom polecam zapoznanie się z serialem. To jednak Tolkien™ i choćby z tego tytułu warto, jak i dla paru ciekawych scen, dla intrygującej kreacji Saurona, dla krasnoludów i… dla być może sezonu 3, bo wierzę, że producenci poczytali trochę krytycznych słów i zaimplementują co bardziej merytoryczne rozwiązania.