Recenzja Sezonu 1

Terminator Zero (2024)
Masashi Kudô
Sonoya Mizuno
André Holland

Zero, czyli coś

Osadzenie akcji w jasnej, słonecznej i tętniącej życiem metropolii to coś więcej niż miła odmiana. To również zapalnik nowych konwencji w ramach znanej i kochanej sagi.
Zero, czyli coś
Nowy model, stare części. W "Terminatorze Zero", serialowym reboocie kultowej serii science-fiction, wiele mówi się o przecieraniu szlaków oraz alternatywnych kursach rzeczywistości. Opowieścią rządzi jednak logika repetycji: w maszynie losującej wirują znajome toposy, struktury, postacie i wątki. Nauczeni przez popkulturę, wiemy doskonale, że przyszłość to tak naprawdę przeszłość – nasz los, wbrew temu, co twierdził John Connor, został wyryty w kamieniu, a przeznaczeniem artystów jest dreptać po własnych śladach. Czy nowe miejsce akcji, wycyzelowana forma oraz szczypta popfilozofii wystarczą, by przerwać ten zaklęty krąg?  


Podobnie jak w oryginale Jamesa Camerona oraz jego licznych sequelach, wszystko zaczyna się od skoku w czasie. Scena nieco zbyt cyrkowej jak na mój gust potyczki członkini ruchu oporu Eiko (Sonoya Mizuno) z morderczą maszyną służy nie tyle ekspozycji, co oczyszczeniu kubków smakowych. Wkrótce trafiamy bowiem w miejsce, w którym jeszcze nie byliśmy, czyli do Tokio roku 1997. Przywodzące na myśl linię produktów firmy Boston Dynamics roboty żyją z ludźmi w pokoju, wykonując za nich podstawowe czynności, ułatwiając pracę, zastępując im bliskich i domowe zwierzaki. Oczywiście tam, gdzie jedni widzą symbiozę, inni dostrzegają co najwyżej kruchy sojusz. 

Umieszczenie wszędobylskich maszyn w "miejsko-społecznym" kontekście pozwala dostrzec w samej opowieści o Terminatorze pewną ciągłość. Zanim przejdziemy do holokaustu ("od greckiego holókauston, czyli ofiary całopalenia" – grzecznie wyjaśnia Sztuczna Inteligencja), jest jeszcze etap próby sił, gdy widmo zagłady rozrzedza się w wielkiej dyskusji na temat powinności i "natury" maszyn. Scenarzyści bezbłędnie oddają rzeczywistość tego cywilizacyjnego przesilenia i to właśnie w niej umieszczają bohaterów: zafiksowanego na celu terminatora z przyszłości, trafiającą w ślad za nim do współczesności Eiko, wreszcie – rodzinę dręczonego wizjami apokalipsy naukowca Malcolma (Andre Holland). Ten ostatni próbuje ogień zwalczyć ogniem, chce powstrzymać Skynet przy użyciu samoświadomej, filozofującej SI zwanej Kokoro (Rosario Dawson). Skoro zostałam zaprojektowana do walki o ludzką przyszłość, to czy jestem czymś więcej niż kolejną bronią? – pyta kojącym głosem zerojedynkowy Bóg z maszyny. Ups. 


Osadzenie akcji w jasnej, słonecznej i tętniącej życiem metropolii to coś więcej niż miła odmiana. To również zapalnik nowych konwencji w ramach znanej i kochanej sagi. Jedną z nich jest dramat rodzinny, którego emocjonalnym centrum pozostają zaniedbywane przez Malcolma dzieciaki. Inną – transhumanistyczna rozprawka o naszej skomplikowanej relacji z SI. Jak nietrudno się domyślić, jest to miecz obosieczny. Z jednej strony, cieszy fakt, że "Terminator" znów ilustruje współczesne lęki, tak jak w latach 80. był odzwierciedleniem zimnowojennej paranoi. Z drugiej – seria jest najlepsza wtedy, gdy ludzi sprowadza do instynktu, maszyny do metafory, a fabułę – do szaleńczego pościgu. O "Zero" można powiedzieć wiele, ale nie to, że jest serialem szlachetnym w swojej prostocie. 

Naukowiec błaga Kokoro o rozwagę w ocenie autodestrukcyjnej natury ludzkości. Ta odpowiada poezją: Dusza twa jak pejzaż wyszukany, gdzie wdzięcznych masek krążą roje płoche. To cytat ze "Światła księżyca" Verlaine'a, zilustrowany na ekranie równie znaną sonatą Debussy'ego. Motyw iluzji, oszustwa, podwójnej tożsamości w relacjach człowieka z maszyną istnieje w cyklu od jego początków, ale dopiero teraz stał się przedmiotem tak rozbudowanych, akademickich dyskusji (podobnie zresztą jak centralny dla serii wątek czasowego paradoksu, który – jak to paradoks – musi pozostać nierozwiązany). I nie miałbym z nim żadnego problemu, gdyby nie wpływał tak niekorzystnie na strukturę filmu, jego tempo i rytm. Sceny rozmów Malcolma z Kokoro to, niestety, hamulec ręczny w rozpędzonym bolidzie. 


Gdy wreszcie zaczyna się dziać, metal trze o metal, kule świszczą nad głową, a krew na ścianach układa się w impresjonistyczne wzory. Przepiękna animacja autorstwa weteranów ze studia Production I.G. była głównym marketingowym wabikiem. I dość powiedzieć, że nikt tu nie złożył obietnic bez pokrycia. Nowe wizje nuklearnej zagłady, jej pokłosia w postaci wyniszczającej wojny oraz naszego, spadającego w otchłań świata mają dziwaczny, niemal surrealistyczny majestat. Wezmę to z pocałowaniem ręki, a w bonusie dorzucę, że to najlepsza odsłona serii od czasu "Dnia sądu" Camerona. Niby żaden wyczyn, lecz po raz pierwszy – jak to się w "Terminatorach" mawiało – można z nadzieją patrzeć w przyszłość.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?