Stęskniłem się za wszystkimi Jackami Reacherami tego świata; za kinem (na dużym bądź małym ekranie), w którym prostota tekstu nie unieważnia jego szlachetności, moralna racja nie jest
Jaki Jack Reacher jest, każdy widzi. Niski, po pięćdziesiątce, ze szczeniackim błyskiem w oku i półką śnieżnobiałych zębów. Okej, żartuję, Jack Reacher nie był, nie jest i nigdy nie będzie Tomem Cruisem, choć kinowe filmy z udziałem obydwu twardzieli były całkiem niezłe (a przynajmniej pierwszy z nich, w którym Werner Herzog obcinał ludziom palce i prawił o naturze desperacji). Tak naprawdę, bohater serii bestellerowych powieści Lee Childa to dwumetrowy człowiek-befsztyk o twarzy niczym zaciśnięcia pięść i pięściach wielkości czyjejś twarzy. To gość, który wchodząc do pokoju, nie tylko wchodzi razem z drzwiami, ale też wprawia w zakłopotanie sufit i stresuje podłogę. Wreszcie - to facet, który może nie mówi zbyt wiele, ale kiedy już otworzy usta, płynie z nich albo konfucjańska prawda o życiu, albo prosta jak żołnierska piosenka zapowiedź śmierci. Dobra wiadomość: ten mądry, prostolinijny i honorowy mężczyzna zamieszkał właśnie w waszych telewizorach. Zła: zostanie na zaledwie osiem odcinków.
Zrealizowana dla Amazonu, serialowa adaptacja przygód Reachera, rozpoczyna się sceną, która w zasadzie mówi wszystko - zarówno o bohaterze, jak i o konwencji, którą z pawlacza wyciągają twórcy. Oto Jack, włóczykij oraz były oficer żandarmerii wojskowej, wysiada z autobusu na południu USA, gdzieś nieopodal spokojnego, okalanego łanami zbóż miasteczka. Przed wejściem do przydrożnego bistro zły ćpun szarpie i lży swoją dziewczynę, co prowokuje - zbyt mocne słowo, ale niech będzie - "reakcję" ze strony Reachera. Bohater przesłania barkami słońce i zamraża napastnika beznamiętnym spojrzeniem, zaś niespodziewany uczestnik gry w "raz, dwa, trzy, baba jaga patrzy" grzecznie przeprasza i obiecuje poprawę. Cóż za żałosny mięczak. Potem Reacher wchodzi do baru, uśmiecha się do kelnerki i zamawia kawę oraz brzoskwiniową szarlotkę. Pożywne śniadanko musi jednak poczekać, gdyż do środka wpadają uzbrojeni po zęby policjanci. Nie bez obaw o własne życie, oskarżają Jacka o morderstwo. Pieprzone poniedziałki.
To, co dzieje się później, jest zarówno wierną literze powieści adaptacją wątków z „Poziomu śmierci”, czyli pierwszej książki Childa, jak i nostalgicznym marzeniem o kinie akcji, które zniknęło pod gruzami lat 90; o kinie skupionym na wyrazistych bohaterach, powstałym na motywach klarownych i precyzyjnych tekstów, wyrosłym ze szlachetnej intencji zapewnienia nam dobrej zabawy. Prosto z kawiarenki Reacher trafia do aresztu, później pod kuratelę lokalnego detektywa, wreszcie zaś - rozpoczyna prywatne śledztwo i odkrywa spisek sięgający aż po najwyższe szczebelki władzy. Proroctwo kwitujące pierwszy odcinek - coś w stylu "znajdę wszystkich odpowiedzialnych za tę chryję i ich pozabijam" - zaczyna wypełniać się na naszych oczach, a bohater, niczym walec sunący przez ocean śmieci, powoli i nieubłaganie zmierza w stronę prawdy. Towarzyszą mu dzielni kompani - Malcolm Goodwin nasyca detektywa Oscara Finleya mieszanką stoickiego spokoju oraz zimnej charyzmy, z kolei świetna Willa Fitzgerald zamienia funkcjonariuszkę Roscoe Conklin w idealistyczną siłaczkę, która w bolesny sposób zderza się z rzeczywistością. Grający Reachera Alan Ritchson to, oczywiście, obsadowy strzał w dziesiątkę. Czasem pozwala sobie na cichą introspekcję, kiedy indziej potrafi zasygnalizować podstawowe rodzaje konfliktów wewnętrznych. Lecz przede wszystkim to "kawał chopa", którego łatwiej obliczyć niż opisać: 190 cm wzrostu, 100 kg wagi, 127 cm w klacie. I to wszystko saute, bez pomocy operatora, który w ramach narracyjnej perwersji filmuje go zazwyczaj z żabiej perspektywy. Przytłaczające fizys głównego bohatera staje się zresztą tematem serialu oraz przedmiotem kapitalnych żartów o najróżniejszych wektorach. Z Jacka żartują groźni więźniowie, damscy bokserzy, służby porządkowe oraz tajemniczy nieznajomi. Dość powiedzieć, że większość żartownisiów płaci za swoje vis comica wysoką cenę.
Jak zapewne się domyślacie, stęskniłem się za wszystkimi Jackami Reacherami tego świata; za kinem (na dużym bądź małym ekranie), w którym prostota tekstu nie unieważnia jego szlachetności, moralna racja nie jest relatywizowana do upadłego, zaś ironia nie jest tożsama z asekuranctwem. Wrogowie Jacka podążają klasyczną ścieżką "głupia odzywka - ostatnie ostrzeżenie - kolejna głupia odzywka - bycie połamanym". Jego przyjaciele uczą się żartować tak, by nie groziły im natychmiastowe konsekwencje. Zaś scenarzyści oraz showrunner-weteran Nick Santora ("Skazany na śmierć", "Ścigany"), dbają o to, by intryga nie rozłaziła się w szwach, strzelby Czechowa wypalały w odpowiednich momentach, a sceny akcji nie przeczyły prawom fizyki i uszczuplały zapasy syropu klonowego. I choć bliższej literackiemu oryginałowi wersji przygód Reachera brakuje nieco szaleństwa kinowych produkcji (pomijając wybitnego Herzoga, scena, w której dwóch bandziorów masakruje się wzajemnie w ciasnym mieszkaniu bohatera, to absolutny top ekranowego slapsticku), czasem lepiej nie kombinować. Jack nie kombinuje. Powiedzcie mu prosto w oczy, że źle na tym wyszedł.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu