"Biały Lotos" może zwiastować serialowe wakacje all inclusive. A jednak pozory mylą - to przenikliwa satyra społeczna, która pod płaszczykiem komedii przemyca bezlitosną prawdę o rządzących nami
Na pierwszy rzut oka słoneczny i zmysłowy "Biały Lotos" może zwiastować serialowe wakacje all inclusive. A jednak pozory mylą - to przenikliwa satyra społeczna, która pod płaszczykiem komedii przemyca bezlitosną prawdę o rządzących nami atawizmach. Obnażając hipokryzję uprzywilejowanych klas, kpiąc z ich amerykocentrycznej optyki i podlewając całość czarnym humorem, aktor i scenarzysta Mike White daje się poznać jako mistrz ekranowej karykatury.
W "Białym Lotosie" słoneczne Hawaje to sceneria tylko pozornie idylliczna, gdyż za zamkniętymi drzwiami hotelowych pokojów rozgrywają się dantejskie sceny. Dla bogatych gości, tytułowy przybytek to raj i kwintesencja luksusu. Dla pracowników kurortu - katorga dnia codziennego. Alkohol leje się strumieniami, wybuchom histerii nie ma końca - nic dziwnego, że opieka nad zamożnych klientami doprowadza konsjerża hotelowego Armonda (Murray Bartlett) oraz pracowniczkę spa Belindę (Natasha Rothwell) do granic wytrzymałości. W anarchistycznym geście Armond postanawia utrzeć nosa niewdzięcznym bogaczom. Zaś wcielający się w hotelowego rebelianta Bartlett błyskawicznie wybija się z korowodu wyrazistych, świetnie sportretowanych postaci i kradnie całą uwagę. Armond jest błyskotliwy, bezczelny i na wskroś sarkastyczny. Jak na cynicznego pana domu przystało, uwodzi gości wystudiowanym uśmiechem, pod którym kryją się jedynie pogarda i topniejące resztki godności.
Po drugiej stronie "barykady" prym wiedzie dysfunkcyjna, nowobogacka rodzina Mossbacherów, której członkowie bezskutecznie próbują nawiązać pomiędzy sobą nić porozumienia. To Nicole (Connie Britton), odnosząca sukcesy pracoholiczka, jest głową familii. Jej zakompleksiony mąż Mark (Steve Zahn), rozpaczliwie poszukuje utraconej męskości i pragnie stać się wzorem dla wyobcowanego, uzależnionego od gier nastoletniego syna Quinna (Fred Hechinger). Za to pozornie wyemancypowana Olivia (Sydney Sweeney), nastoletnia córka Mossbacherów, jest w gruncie rzeczy tak samotna, że na wakacje zabiera ze sobą przyjaciółkę Paulę (Brittany O’Grady), która wkrótce będzie świadkować dzikim, rodzinnym awanturom. Jak nietrudno się domyślić, wspólne sesje ASMR, palenie trawki, czytanie Freuda i Nietzschego na basenowym leżaku nie sprawiają, że nastolatki wyłamują się ze społecznych oraz intelektualnych schematów. Reżyser obnaża ich hipokryzję, wzbogacając historię o wątek postkolonialny. Konflikt między rdzenną ludnością wyspy a właścicielami luksusowego hotelu w jeszcze jaskrawszy sposób unaocznia stereotypowe myślenie bogatych turystów.
Mimo że każdy z bohaterów wydaje się niesłychanie antypatyczny, przez chwilę współczujemy Rachel (Alexandra Daddario) – świeżo upieczonej pannie młodej, przeżywającej kryzys tożsamości. Spokojna głowa - reżyser zadba o to, by i ona stała się nie do zniesienia. Rachel miota się jak dzika kura w agreście, nieustannie próbuje zebrać się na odwagę i wydukać mężowi kilka słów szczerości. Niewypowiedziane żale, brak porozumienia i niezwykły talent Shane’a (Jake Lacy) do ignorowania potrzeb swojej żony, czynią z ich małżeńskich perypetii genialną i jednocześnie przygnębiająca satyrę. Równie udany jest wątek Tanyi (oklaski dla Jennifer Coolidge, która podobnie jak Barlett daje na ekranie popis aktorskich umiejętności) - alkoholiczki snującej się z prochami swojej zmarłej matki po korytarzach hotelu. Brzmi to banalnie, lecz fakt, że wszyscy bohaterowie przechodzą w "Białym Lotosie" przemianę, a White nikogo nie traci z pola widzenia, świadczy doskonale o samym tekście.
W murach kurortu prywatność nie istnieje, podobnie zresztą jak zawieszki z napisem "nie przeszkadzać". Kamera bezwstydnie śledzi bohaterów z ukrycia, podgląda najbardziej intymne chwile ich pobytu. Pot, łzy, prochy, fekalia - naturalizm idzie tutaj w parze z masochistyczną przyjemnością płynącą z wojeryzmu. Z kolei metaforyczne obrazy wzburzonego oceanu oraz krwistych zachodów słońca pozwalają choć na chwilę wziąć oddech wytchnienia. A wszystko to w rytmie podszytych niepokojem hawajskich melodii autorstwa Cristobala Tapii De Veera, którego muzyka po prostu hipnotyzuje, zacierając granice między snem a przesyconą absurdem jawą.
Oczywiście, biorąc na warsztat kolejne stereotypy, White wyolbrzymia codzienne zgryzoty i niepowodzenia bohaterów. Można mu to wybaczyć, skoro obnaża w ten sposób fałsz i patologie społeczne – konsumpcjonizm, fałszywą tolerancję, hipokryzję w dyskusji o rasie, patriarchat przebrany w szatki postępu. Nagromadzenie takiej ilości dyskursów czyni z serialu soczystą satyrę - niemal każdy element fabuły (nawet ludzkie zwłoki) pracuje tu w jej służbie. I jak to w czarnych komediach bywa, w "Białym Lotosie" historia również zatacza koło. Bogaci biali goście wyjeżdżają, robiąc miejsce nowym przyjezdnym, zaś wyzyskiwana obsługa wraca do pracy. Życie toczy się dalej, gra pozorów zaczyna się od nowa.