"Teenage Mutant Ninja Turtles: Splintered Fate" prędko nie wypadnie z głowy; po wyłączeniu Switcha złapiecie się na opracowywaniu kolejnych strategii, rozmyślaniu o buildach, taktykach i
Jeśli faktycznie naśladownictwo to najszczersza forma pochlebstwa, cały zespół Supergiant Games może sobie zacząć przybijać piątki, bo takiej zrzynki z ich "Hadesa" chyba jeszcze na rynku nie było. A już na pewno nie na takim poziomie rozpoznawalności marki kopiującej podpatrzone rozwiązania. Bo przecież licencja na Żółwie Ninja to nie w kij dmuchał, a franczyza trzyma się mocno od przeszło trzydziestu już lat. Tyle że wszystko, co zostało napisane powyżej, nie jest żadnym zarzutem, bynajmniej. Skoro coś działa, nie ma potrzeby tego zmieniać.
Trochę w tym słownej waty, bo przecież mało co drażni jak klony, ale w wypadku Wojowniczych Żółwi Ninja bodaj każda gra niebędąca dynamiczną platformówką albo beat’em upem to pewne novum. "Teenage Mutant Ninja Turtles: Splintered Fate" bezczelnie podpina się bowiem pod popularność roguelike’ów i robi to metodą prawie że kopiuj-wklej. Powtórzmy jednak, że nie tylko nie psuje to gry – może przecież sięgnąć po nią ktoś nieznający "Hadesa" zupełnie – to jeszcze na dodatek docina ją do sprawdzonego, efektywnego szablonu. Ten nadaje się do kolorowego świata Żółwi idealnie. Oprawa jest tutaj co prawda nieco mroczniejsza, odwiedzamy bowiem kanały, doki i inne ponure zakamarki Nowego Jorku, raz po raz rozpoczynając kolejny run, bogatsi o doświadczenie i silniejsi o power-upy uzbierane po drodze, które przechodzą z rozgrywki do rozgrywki nawet po naszym zgonie. Taki już urok tego gatunku, w którego tkankę wpisana jest cykliczna śmierć, postrzegana nie jako porażka, ale nieodzowny element gameplayu.
Fabułę napisano patykiem, ale czego chcieć więcej? Mistrz Splinter zostaje wessany przez tajemniczy portal, najpewniej stworzony rękoma Shreddera, i nasi dzielni wojownicy z podziemi muszą odnaleźć i ocalić swojego senseia. Do wyboru mamy, oczywiście, cztery Żółwie, między którymi różnice to czysta kosmetyka; może poza Donatello, który jest wyraźnie wolniejszy niż jego towarzysze. Niby każdy z nich ma inne statystyki wyjściowe, ataki specjalne i oręż (podstawowy i dodatkowy), ale z biegiem gry te praktycznie się resetują za sprawą nieustanego rozwoju postaci i żonglerki ekwipunkiem. Nie oznacza to jednak, że grozi nam nuda, bo każdy run daje nowe możliwości dopakowania wybranego Żółwia wedle życzenia. No, niezupełnie, gdyż sama konwencja zakłada losowość tego, co znajdujemy w każdej komnacie i po pokonaniu bossa i nie zawsze wypadnie nam to, co chcemy. A wypaść może sporo, od upgrade’u posiadanej umiejętności, przez nasycenie miecza czy nunczako mocą jakiegoś żywiołu, aż do którejś z całego mnóstwa walut obowiązujących w grze. Kawałki złomu pozwolą nam kupić coś od handlarza, co pomoże nam w bieżącym runie, a tajemnicze Smocze Monety dają dostęp do stałych ulepszeń samej postaci, koniecznych, żeby zajść dalej. Bo może i da się ukończyć całość poniżej czterdziestu minut, ale wcześniej trzeba poświęcić co najmniej kilka godzin, aby być do tego zdolnym. "Teenage Mutant Ninja Turtles: Splintered Fate" nie jest może tak wymagające jak jego brat bliźniak z innej matki, ale nie jest to również relaksujący spacerek przez park, mimo że gra zbyt często ucieka się do podnoszenia poziomu trudności przez zalanie planszy wrogami.
A ci są, niestety, monotonni, bo ich rodzaje ograniczają się do czterech podstawowych oraz ich wariacji. Nadrabiają za nich nieźli bossowie, którzy potrafią napsuć krwi, ale brak różnorodności jeśli chodzi o galerię przeciwników sprawia, że sesje z grą dłuższe niż dwa-trzy runy stają się deczko nużące. Brakuje tu kluczowego dla roguelike’a czynnika hipnozy, który niemalże uzależnia od ekranu, każe spróbować raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Ale i tak "Teenage Mutant Ninja Turtles: Splintered Fate" prędko nie wypadnie z głowy; po wyłączeniu Switcha złapiecie się na opracowywaniu kolejnych strategii, rozmyślaniu o buildach, taktykach i kolejnych runach. Może i kopia nigdy nie będzie tak dobra jak oryginał, ale nie musi być tanią podróbką. Wojownicze Żółwie Ninja to uniwersum na tyle pojemne, że ta odbitka jest błyszcząca i cieszy oko. A to wystarczy.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu