Sensacje XX wieku

Na wypadek, gdybyście pomylili nową grę z serii "Call of Duty" z "Zimną wojną" Pawła Pawlikowskiego, scenarzyści rozwiewają wątpliwości już w prologu. Jesteśmy w zadymionym, tureckim barze, z
Oceniamy "Call of Duty: Black Ops - Cold War"
Na wypadek, gdybyście pomylili nową grę z serii "Call of Duty" z "Zimną wojną" Pawła Pawlikowskiego, scenarzyści rozwiewają wątpliwości już w prologu. Jesteśmy w zadymionym, amsterdamskim barze, z głośników płynie "The Stroke" Billiego Squiera (prawie cztery dekady później z sampla skorzysta Eminem w kawałku "Berzerk"), a po krótkiej wymianie uprzejmości z towarzyszami broni, ruszamy w pościg za terrorystą, pędząc po dachach i kładąc pokojem tabuny zbirów. Nie zdążycie powiedzieć "placek z jagodami", a będziecie ścigać startujący samolot za pomocą zdalnie sterowanego autka z ładunkiem wybuchowym. Piętnaście minut i kilka retrospekcji później usiądziecie za sterami śmigłowca w samym środku powietrznej bitwy nad Wietnamem. Zimna wojna jest gorętsza niż kiedykolwiek, a przed oczami przelatują kadry z filmów – od "Monachium" przez "Most szpiegów" po "Pozdrowienia z Rosji" i "Gry wojenne". Bohaterowie noszą sztruksowe marynarki, łypią spod byka zza awiatorków, a do każdej partii pokera siadają ze znaczonymi kartami. Metodyczne śledztwo w sprawie tajemniczego rosyjskiego szpiega, Perseusza, błyskawicznie zamienia się wielki festiwal pościgów, strzelanin, niespodziewanych sojuszów oraz aktów podwójnej lojalności. 

  

Nostalgia za latami osiemdziesiątymi nie jest w dzisiejszej popkulturze niczym zaskakującym, a jednak twórcy "Call of Duty Black Ops: Cold War" (sic!) podsycają ją ze zmiennym szczęściem. Niektóre z tych prób – jak surrealistyczna misja w placówce badawczej na Ukrainie – to pyszny koktajl estetycznych klisz, spiskowych teorii oraz faktów z podkoloryzowanej kroniki XX wieku. Efekt innych – patrz: filmowe pocztówki ze Wschodniego Berlina – jest dość powierzchowny i sprowadza się do leniwej żonglerki cytatami. O ile jednak stylistycznie całość trzyma się ram szpiegowskiego pulp fiction, o tyle konstrukcyjnie to prawdziwy Frankenstein. W środku gry, dla przykładu, trafiamy na etap inspirowany serią "Hitman" i poszukując karty dostępu do tajemnego bunkra, możemy pobawić się w skrytobójcę, Adama Słodowego albo w cynicznego władcę marionetek – a wszystko w obrębie jednej "piaskownicy", za którą służy gmach KGB. W grze powracają wybory dialogowe, dzięki którym opowieść rozwarstwia się, a z fabularnych klocków powstają nowe konstrukcje, lecz w ostatecznym rozrachunku to jedynie zasłona dymna, gdyż scenarzyści prowadzą nas za rękę do jednego z trzech finałów. Trochę urozmaicenia wprowadzają zadania poboczne – aby wykonać je bez pudła, musimy zdobyć odpowiednie wskazówki, a następnie wyłowić z informacyjnego szumu zakodowane informacje i ustalić cele misji. Przyda się umiejętność dedukcji, matematyka na poziomie klas 1-3, pamięć do nazwisk oraz notatnik w skórzanej oprawie. I choć jest to interesujący kontrapunkt, Święto Lasu rozpoczyna się w momencie, gdy kładziemy palec na spuście. Przy czym las to przepięknie odwzorowana rzeczywistość zimnowojennych lęków oraz reaganowskich paranoi, zaś święto – symfoniczny koncert na instrumenty palne i wybuchowe. 



Oczywiście, kampania fabularna pozostaje ledwie przystawką do dwudaniowego obiadu, czyli trybów gry wieloosobowej. Poza żelazną klasyką gatunku, od Team Deathmatchu przez Zabójstwo Potwierdzone po Dominację – znalazło się tutaj miejsce dla kilku nowości, z których najlepsze wrażenie robi VIP, czyli pompująca adrenalinę misja eskortowa pod ostrzałem wrogiej drużyny. Nie będę kłamał, że spędziłem w multiplayerze wystarczająco dużo czasu, by miarodajnie ocenić, czy "Call of Duty" robi krok naprzód czy dwa kroki wstecz. Powiem tylko, że bawiłem się całkiem nieźle, zaś w odmętach osiedlowego sklepiku Playstation czai się jeszcze Warzone – battleroyalowe szaleństwo, które na obecnym etapie rozwoju cyklu jest już autonomiczną produkcją i walczy o rynkową dominację raczej z "Fortnite" i "Apex Legends" niż z "Battlefieldem". Na deser studio Treyarch upiekło swój specjał, czyli nazistowskie żywe trupy w krwistej polewie. Starcia z zombiakami to ponownie jeden z ciekawszych trybów, w którym cierpliwość, odrobina wyobraźni oraz celne oko gwarantują fantastyczną zabawę dla całej rodziny. Z kolei na prawdziwych twardzieli czeka jeszcze zestaw szlagierów Activision, od "Pitfall" przez "River Raid" po "Grand Prix", które, jak na 8-bitową klasykę przystało, ukryte są w salonach arcade. Nie trzeba chyba dodawać, że przyda się nerwosol oraz elastyczny opatrunek na nadgarstki. 



Na konsolach nowej generacji wygląda to wszystko tak, że człowiek ma ochotę przywdziać mundur i zasalutować. Ostre jak brzytwa tekstury, magiczna symbioza natywnego 4K oraz 60 klatek na sekundę, kapitalna reżyseria przerywników filmowych oraz – last but not least, fantastyczny ray traycing, który sprawia, że docenimy zarówno refleks bladego światła księżyca w gnojówce na kazachskiej prowincji, jak i wypolerowane, marmurowe podłogi w siedzibie KGB. PlayStation 5 zapewni dodatkowe wrażenia, dzięki haptycznym wibracjom oraz adaptacyjnym triggerom w kontrolerze DualSense. O ile spust w lekkich karabinkach w rodzaju MP5 będzie delikatnie wibrował, o tyle przy ciężkich pięćdziesiątkach opór materii da Wam w kość. Fajny bajer, który w grze wieloosobowej będzie raczej przeszkadzał – no chyba że Wasze ambicje nie sięgają szczytów tabeli. 

  

Od wielu lat cykl "Black Ops" pozostaje "sumieniem" serii "Call of Duty" – w tym samym sensie, w jakim satelickie studio filmowe bywa "sumieniem" wielkiej wytwórni filmowej. Studio Treyarch zawsze miało zielone światło na poszerzanie pola narracyjnych oraz konstrukcyjnych eksperymentów. I momentami – jak w dramatycznie niedocenionym "Black Ops 2", gdzie pojawiały się elementy strategiczne, zaś nieliniowość fabuły wynikała bezpośrednio z istotnych decyzji oraz punktów węzłowych – przynosiło to fantastyczne efekty. Scenarzyści nowej gry odcinają jednak grubą kreską wszystko, co wydarzyło się po pierwszej odsłonie cyklu, przepisują historię Masona, Woodsa i spółki pod dyktando fanów. Można dostrzec w tym miły, symboliczny gest samokrytyki (który do pewnego stopnia rozumiem, zwłaszcza na wspomnienie gier z numerkami 3 i 4), ale ja raczej powiedziałbym, że to znak czasów i że wszyscy tracimy na podobnych kompromisach. Gdyby nie ten zbędny rozkrok, "Call of Duty Black Ops: Cold War" (sic!!) byłoby prawdziwą awangardą. Póki co musimy się zadowolić powrotem do przeszłości.
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?