Oryginał bazował na prostym, dydaktycznym koncepcie: choć rezydenci wyspy życzyli sobie złotych gór, rozwiązanie zawsze mięli pod ręką – zwykle wystarczyła cicha introspekcja połączona z
Powiedz mi, o czym marzysz, a powiem Ci, ile zarobisz. Bohaterowie "Wyspy Fantazji" marzenia mają nieciekawe, toteż nic dziwnego, że poświęcony im film przypomina cyniczną i, jak pokazują wyniki box office, raczej chybioną kalkulację. To w gruncie rzeczy najsmutniejszy rodzaj kina grozy: narracja o labiryncie umysłu opowiedziana przez ludzi bez wyobraźni.
Pomysł na fabułę zaczerpnięto z kultowego serialu pod tym samym tytułem z lat 70., a także nakręconego dwie dekady później remake'u. We wszystkich produkcjach mamy bogacza w kremowym garniturze, który zaprasza na tytułową wyspę życiowych wykolejeńców. We wszystkich odwiedzają go ludzie o pokomplikowanych życiorysach, pragnący – dosłownie i w przenośni – dać upust ukrytym pragnieniom. I za każdym razem plan bierze w łeb, zaś elegancki pan Roarke wkracza na scenę, by wyciągnąć swoich gości z bagna, a przy okazji udzielić im życiowej lekcji. A jako że w filmie Jeffa Wadlowa ("Prawda czy wyzwanie") akcent położony jest głównie na wątki horrorowe, najczęściej będzie to lekcja ostatnia.
Bizneswoman tęskniąca za prawdziwą miłością, mięśniak marzący o wojennej przygodzie, dziewczyna planująca zemstę na szkolnej prześladowczyni... Typaż bohaterów raczej klasyczny, jeśli idzie o tę konwencję kina grozy, a jeśli chodzi o rewizjonistyczne ambicje scenarzystów – po prostu nudny. Scenarzyści dwoją się i troją, by zmieścić na wyspie kilka różnych filmów, niekiedy można odnieść wrażenie, że każde marzenie jest tutaj zapalnikiem nowej konwencji – od dzikich imprezowych komedii, przez kojarzące się nieodmiennie z serią "Piła" umizgi wobec torture porn, po cyber-zabawy w realistycznej wersji "Call of Duty". Problem w tym, że za sprawą literackiej oraz inscenizacyjnej indolencji twórców trudno czerpać jakąkolwiek frajdę z wizualizacji kolejnych lęków i pragnień: wszystko jest zmontowane w blenderze i rozpisane na serię mało pomysłowych jump scares; najogólniej rzecz biorąc – działa w służbie uproszczonej dramaturgii. Aktorzy robią, co mogą; Maggie Q szuka w swojej bohaterce trzeciego wymiaru, a Lucy Hale potwierdza renomę aspirującej królowej krzyku. Nie ich wina, że z powodu nadmiaru ledwie naszkicowanych wątków kotłują się w tym filmie jak sardynki w puszce.
Oryginał bazował na prostym, dydaktycznym koncepcie: choć rezydenci wyspy życzyli sobie złotych gór, rozwiązanie zawsze mięli pod ręką – zwykle wystarczyła cicha introspekcja połączona z ekstremalną terapią Pana Roarke'a. Wadlow teoretycznie również podąża tym szlakiem, tyle że w skrzyneczce z reżyserskimi narzędziami posiada jedynie kilof. A kiedy psychologia siada, a bajka pozostaje bez morału, zostaje mu jedynie mechaniczne podkręcanie napięcia. Spogląda z zazdrością w stronę autoreferencyjnych produkcji w stylu "Domu w głębi lasu", popularnych reality shows oraz kina przygodowego; chce, aby było i śmieszno, i straszno, i mądrze. Tym większa szkoda, że efektem tej gatunkowej alchemii jest wyłącznie środek nasenny. Uważajcie, czego sobie życzycie.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu