W "Vexille" potencjalnie ciekawa wizja świata, posłużyła jedynie za dekorację do technicznych popisów; całość szybko staje się więc wypranym z dramatyzmu ciągiem atrakcyjnych obrazów
Nie mają polscy widzowie szczęścia do japońskiej animacji, a animacja nie ma szczęścia do polskiego rynku. Mało, że anime można u nas oglądać na dużym ekranie równie często, co polskie kluby w Lidze Mistrzów, to nieliczne tytuły, którym udaje się ostatnio tu przebić, wybrane są nie całkiem szczęśliwie. W zeszłym roku musieliśmy zadowolić się jedną pozycją – ekranizacją sagi Ursuli Le Guin o Ziemiomorzu, którą w rodzimej Japonii uhonorowano nagrodami za… najgorszą reżyserię i najgorszy film roku. Tymczasem każdy zły wybór to stracona szansa na przyzwoitą dawkę japońskiego szaleństwa w oficjalnej dystrybucji. Nie wydaje się, żeby "Vexille" mogło zmienić tą sytuację. Film, w zasadzie, nie jest nawet klasyczną anime, tylko trójwymiarową animacją, która takową "symuluje". Twórcy wykorzystują tu wariant techniki nazywanej cell shadingiem, z dużym powodzeniem wykorzystywanej w grach video, a w kinach goszczącej już kilka lat temu wraz z filmem "Appleseed". Sztuczka polega na specjalnym cieniowaniu wirtualnych modeli, tak, aby przypominały klasycznie rysowane postaci. Ponieważ jednak środowisko ma pełne trzy wymiary, kamera może pracować w pełni dynamiczny i nieskrępowany sposób, nie stroniąc od efektownych wizualnych sztuczek. Dla kogoś, kto z podobnym efektem nigdy się nie zetknął, sam rezultat plastyczny wart jest wizyty w kinie. Technika zresztą jest tu istotna, także w warstwie scenariuszowej. Autorzy sprytnie przetransponowali w przyszłość wydarzenia historyczne. Jest rok 2077 i już od dekady Japonia prowadzi światową politykę izolacji. Radykalną decyzję spowodowały restrykcje nałożone przez ONZ, próbującą desperacko ograniczyć rozwój robotyki ingerującej w ludzki organizm. Japonia, która od początku wieku jest niekwestionowanym liderem w tej dziedzinie, wystąpiła z międzynarodowych organizacji i skutecznie schowała się przed światem, dla którego od dawna stanowi kompletną zagadkę. Sytuacja staje się coraz bardziej niepokojąca dla międzynarodowej opinii publicznej – specjalny oddział zostaje wysłany ze szpiegowską misją na zamknięte terytorium wyspy. To, co tam zobaczą – rzecz jasna – zmrozi im krew w żyłach. Sceptyków "Vexille" może, niestety, skutecznie utwierdzić w stereotypach. Zniechęceni przyznają: owszem, ładne to jest, ale co z tego? Co prawda, moralizujący motyw przewodni jest pewnie wart zauważenia, ale ciężko uznać go za odkrywczy, czy oryginalnie przetworzony. Tradycyjnie, bogactwo robotów ma w filmie nie tylko fajnie wyglądać, ale też nieść przestrogę. Przed zbyt gwałtownym rozwojem technologii, przed nieposzanowaniem praw Matki Ziemi i przed ludźmi, których kusi zabawa w demiurga. Film jednak zbyt gładko się po tym wszystkim prześlizguje. Nawet w porównaniu z "Appleseed" (który przecież także arcydziełem nie jest), stawia diagnozy banalne i do bólu przewidywalne. Modele postaci są pocieniowane znacznie staranniej, niż ich charaktery i motywacje. Plastikowi bohaterowie "Vexille", zarówno ci organiczni, jak i ci zmodyfikowani technologicznie, wykazują emocjonalny rozwój na poziomie przeciętnego miksera kuchennego. Niuanse nie mają tu wstępu, a widz dostaje jedynie strzały z grubej rury: korporacja jest wielka i zła, jej szef mściwy i obłąkany, a ruch oporu idealistyczny i bohaterski. Kto liznął choć trochę anime wyższych lotów, wie, że nie jest to jakaś ułomna forma, której cokolwiek trzeba by wybaczać. Niestety, w "Vexille" potencjalnie ciekawa wizja świata, posłużyła jedynie za dekorację do technicznych popisów; całość szybko staje się więc wypranym z dramatyzmu i doskonale obojętnym ciągiem obrazów.
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu