Robert Rodriguez, znany już wtedy z takich filmów, jak niskobudżetowy "El Mariachi", czy już bardziej "hollywoodzka" kontynuacja historii o wędrownym klezmerze, stworzył kolejny anglojęzyczny
Robert Rodriguez, znany już wtedy z takich filmów, jak niskobudżetowy "El Mariachi", czy już bardziej "hollywoodzka" kontynuacja historii o wędrownym klezmerze, stworzył kolejny anglojęzyczny film, tym razem jednak odbiegł sporo od dotychczasowej konwencji, biorąc na warsztat artystyczny bardzo trudny gatunek, do jakich z pewnością zalicza się horror. Szkopuł jednak w tym, że wcześniej Robert poznał innego, oryginalnego twórcę, Quentina Tarantino, który, wiedząc o tym, że Rodriguez ma zamiar nakręcić "straszaka", napisał do produkcji własny scenariusz oraz zagrał dość znaczącą rolę, jednego z braci Gecko, Richarda. Jest to zresztą jedna z lepszych aktorskich kreacji wielkiego reżysera. Rzekomo od tego właśnie scenariusza rozpoczęła się przyjaźń obu panów. Zacząłem seans przygotowany na krwawą jatkę, bez jakichkolwiek hamulców, co zresztą otrzymałem. Jednak scenariusz filmu jest tak ułożony, że oglądając film, jednocześnie jesteśmy wystraszeni, zniechęceni i rozbawieni. Muszę przyznać, że taka mieszanka uczuciowa nie zdarzyła mi się jeszcze na żadnym z oglądanych horrorów. Albo byłem rozśmieszony ich naiwnością, albo skrajnie przerażony. Jedno bądź drugie, nigdy tak wypośrodkowane. I chyba właśnie to w tym obrazie jest najlepsze. Scenarzysta tak swawolną ręką nakreślił swoje postaci, że możemy się po nich spodziewać absolutnie wszystkiego. Tarantino oczywiście wziął się za odtwarzanie najtrudniejszej - moim zdaniem - postaci do zagrania, wspomnianego młodszego z braci Gecko, który jest notorycznym gwałcicielem i psychopatą. Quentin jednak świetnie sobie poradził, i to głównie dla niego, mówiąc szczerze, obejrzałem ten film. Historia zaczyna się niczym film sensacyjny. Dwaj bracia Gecko, Seth (George Clooney) i Richard (Quentin Tarantino), rabują bank, zabijając przy tym kilka osób, po czym postanawiają uciec do Meksyku, gdzie nie dosięgnie już ich ręka sprawiedliwości. Jednak są poszukiwanymi przestępcami, więc sami nie przekroczą granicy. Uprowadzają więc pewną rodzinę Fullerów: ojca Jacoba (Harvey Keitel), który jest niewierzącym pastorem oraz jego dwoje dzieci, Kate (Juliette Lewis) i Scotta (Ernest Liu). Po przekroczeniu granicy, wszyscy udają się do przydrożnego baru zwanego Titty Twister, który jest otwarty od zmierzchu do świtu. Mają się tam spotkać z partnerem w interesach, gangsterem Carlosem (Cheech Marin), który ma zjawić się nad ranem. Nasi bohaterowie nie wiedzą jednak, że knajpa jest opanowana przez żądne krwi wampiry... Potem, jak wspominałem, zaczyna się już ostra jazda bez trzymanki. Zielona krew wampirów leje się strumieniami, ludzkie członki latają we wszystkie strony a w tle grzmi rockowa muzyka. Raczej nie sposób spodziewać się po takim filmie głębszego sensu, ale i tak zabawa towarzysząca seansowi jest przednia. Cały czas słyszymy wulgarne, a zarazem śmieszne dialogi ociekające czarnym humorem i obserwujemy, jak powoli każdy z bohaterów pada ofiarą wampirów, które są tutaj naprawdę oryginalnie pokazane, nie jako piękne, blade kobiety, ale wykrzywione gniewem paskudne potwory. To kolejny plus ode mnie dla tej produkcji. Chociaż osobiście nie przepadam za horrorami (tymi szczególnie krwawymi), to jednak ten film mogę polecić z czystym sumieniem, ponieważ na pewno rożni się on od innych tego typu obrazów. No cóż, w końcu to wspólny projekt dwóch najbardziej zakręconych umysłów w świecie filmowym. Nie ma mowy o jakichkolwiek schematach.