Recenzja filmu

Nic do stracenia (2023)
Delphine Deloget

Horror opiekuńczego państwa

"Nic do stracenia" jest "seansem w stereo". Pierwszym kanałem jest odbiór emocjonalny. Dzięki przekonującej kreacji Virginie Efiry łatwo jest jej kibicować w nierównej walce z systemem i to
Horror opiekuńczego państwa
źródło: Materiały prasowe
Od wielu już lat francuska kinematografia opiera się w dużej mierze na dramatach społecznych. Ogólny schemat jest zawsze ten sam: osobiste historie konkretnych bohaterów nakładają się na mechanizmy funkcjonowania francuskiego państwa. Twórcy pokazują, jaki wpływ na losy obywateli mają struktury stworzone, by im pomagać, a także, jak konkretne przypadki wpływają na pracowników tych struktur. W przeszłości otrzymaliśmy już historie o kuratorach, lekarzach, położnych, policjantach, prawnikach specjalizujących się w sprawach rozwodowych. "Nic do stracenia" jest po prostu najnowszym dziełem tego nurtu.

Delphine Deloget postanowiła w swoim filmie przyjrzeć się opiece społecznej. Jej cele są szczytne: pomagać rodzinom, które nie potrafią same o siebie zadbać, jak również chronić dzieci przed zagrożeniami, na które świadomie lub nieświadomie narażają ich dorośli opiekunowie. Jak wygląda to jednak w praktyce, dowiemy się oglądając historię Sylvie (Virginie Efira). Kobieta jest matką samotnie wychowującą dwóch synów. Jean-Jacques jest już prawie dorosły, ale Sofiane to tylko dziecko. Sylvie pracuje wieczorami i nocami w klubie, pozostawiając dom bez nadzoru kogoś dorosłego. Normalnie młodszym bratem zajmuje się odpowiedzialny Jean-Jacques. Ale pewnego dnia wraca później z prób muzycznych (gra na trąbce). Sofiane budzi się głodny, a będąc sam w domu postanawia na nikogo nie czekać i usmażyć sobie frytki. Skończy się na spalonej kuchni i poparzeniach drugiego stopnia...

Nieszczęśliwy wypadek, nic więcej, prawda? Tak myśli Sylvie. Niestety: w jego efekcie ona, synowie i jej dwaj bracia wpadają w bezdenną pustkę biurokratycznego horroru. Poinformowana o wypadku opieka społeczna postanawia zainterweniować. Zbywana przez matkę pracownica w końcu zjawia się w jej mieszkaniu w asyście policji. Jak na złość tego dnia dzieci znów są same. W dramatycznych okolicznościach Sofiane zostaje odebrany i osadzony - rzekomo tymczasowo - w ośrodku z innymi uratowanymi (a może "uratowanymi"?) dziećmi. Sylvie rozpoczyna walkę o odzyskanie syna. Nie rozumie, dlaczego ją to spotkało. Uważa się za dobrą, kochającą matkę. Jej synowie są z nią emocjonalnie związani i również chcą z nią być. A jednak system wciąż stawia kolejne przeszkody. Bohaterka trafia do surrealistycznego świata Kafki i Cervantesa.

"Nic do stracenia" jest pełnometrażowym fabularnym debiutem Deloget. Reżyserka ma na swoim koncie kilka dokumentów i w pełni wykorzystuje tutaj zdobyte doświadczenie. Jej film nie jest po prostu łatwym graniem na emocjach widzów. Deloget nie czyni z bohaterki matki świętszej od papieża, która poświęciła wszystko, by samotnie wychować dzieci. Sylvie jest człowiekiem z krwi i kości, a to oznacza, że nie jest ideałem. Ma problemy z kontrolowaniem gniewu, czasem tak się zafiksuje na swoich emocjach, że traci instynkt przetrwania. Popełnia błędy, potrafi być nonszalancka w postępowaniu z dziećmi. Jednak nigdy nie przestajemy wierzyć, że naprawdę kocha swoich synów. Ci również nie są aniołkami, których bezduszna biurokracja przemieli i zniszczy. Sofiane nie zawsze wie, jak się zachować. Po matce odziedziczył ognisty temperament, nad którym nie potrafi zapanować. W systemie opieki społecznej szybko zyskuje miano dziecka problematycznego. I wreszcie przedstawiciele systemu: pracownicy opieki, prawnicy. Deloget nikogo nie demonizuje. Widzimy ludzi przepracowanych, naznaczonych traumatycznymi doświadczeniami, którzy starają się robić to, na co pozwala im litera prawa.

W "Nic do stracenia" odbija się obraz, który - uproszczony i przejaskrawiony na potrzeby fabuły - pozostaje jednak autentycznym. Deloget, jak na dobrą dokumentalistkę przystało, nie idzie na skróty, lecz konsekwentnie, krok po kroku pokazuje, jak zwykły wypadek zmienia się w nieustannie pączkujący labirynt, w którym zagubieni są wszyscy. Widz skonfrontowany z tym obrazem zmienia się w ziarenko pieprzu w moździerzu. Każda dobrze zainscenizowana i nieźle zagrana scena to kolejne, miarowe rozcieranie w pył, które odciska swoje piętno - emocjonalne i racjonalne.

"Nic do stracenia" jest "seansem w stereo". Pierwszym kanałem jest odbiór emocjonalny. Dzięki przekonującej kreacji Virginie Efiry łatwo jest jej kibicować w nierównej walce z systemem i to pomimo ewidentnych wad bohaterki. Drugi kanał to odbiór rozumem. Na tym poziomie kolejne sceny skłaniają widzów do zastanowienia się, czy miłość matki to atut, który bije wszystko? A może jednak mający problemy Sofiane skorzystałby na bardziej uporządkowanym, mniej emocjonalnie nieprzewidywalnym środowisku?

Dobro dziecka, które w filmie odmieniane jest przez wszystkie przypadki, po seansie pozostanie enigmą. Ocena bohaterów i sytuacji zależeć będzie od tego, czy wygra wasze serce czy rozum. I to właśnie ostatecznie jest największą siłą filmu. To wyróżnia go na plus w masie podobnych produkcji nurtu francuskiego kina społecznie zaangażowanego.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?