Bez wahania przyznaję się do błędów, tyle że nigdy ich nie popełniam – mówi nam Napoleon w jednej ze scen. Niestety w jego ślady nie idzie Ridley Scott, który chce udowodnić sobie i całemu światu, że wciąż potrafi kręcić wielkie kino historyczne (drżę na samą myśl o "Gladiatorze 2", za którego scenariusz zresztą odpowiada ten sam David Scarpa, którego scenariopisarskie popisy możemy oglądać właśnie w kinach). Film ten jest trochę jak kolorowa pierwsza strona gazety, która zachęca nas do kupna, ale w środku więcej jest krzykliwych nagłówków, niż zwartej treści.
"Napoleon"zaczyna się sceną zamieszek rewolucjonistycznych w XVIIIwiecznej Francji, dla których to Maria Antonina wręcz straciła głowę. Spodziewamy się zatem szerszego tła historycznego lub chociażby jednej retrospekcji, ale nie – widzimy tylko Napoleona spoglądającego spode łba na egzekucję, by kwadrans później być z nim w Egipcie, gdzie (już) jako generał odwiedza piramidy. Przeskoki fabularne i czasowe są w tym filmie bardzo losowe i bardzo spontaniczne. Nie mówiąc o jakimkolwiek wprowadzeniu bohaterów. Nie dostajemy żadnej sekwencji z młodości Napoleona, nie kroczymy z nim przez pierwsze lata jego życia, nie widzimy co go ukształtowało, musimy po prostu przyjąć, że jest taki jaki jest.
A jakiż to jest (spoiler) przyszły cesarz francuzów? Oto jedna z największych zagadek tego filmu. Joaquin Phoenix jest w tej roli jednocześnie wyniosły, jak i neurotyczny. Daje nadzieję i dumę, ale i wzbudza dysonans. Czasem nie wiadomo czy to zwykły manieryzm aktorski, czy próba wiernego odwzorowania postaci, bo Phoenix w tej roli wygląda jak krzyżówka Jokera z Beau Wassermannem („Beau is afraid”). Scenariusz również mu nie pomaga. Vanessa Kirby jako Józefina budzi dużo mniej wątpliwości. Ma głębię, urodę i wrodzony spryt, który idzie w parze z wdziękiem jaki wokół siebie roztacza. Spuszczę zasłonę milczenia na sceny romansów naszej dziarskiej cesarskiej pary, bo o ile w zamyśle było zapewne wpuszczenie trochę światła na prywatne życie małżeństwa Bonaparte, o tyle owo światło stawia Napoleona w dosyć służalczej i upokarzającej pozie. Napoleon wikła się w toksyczną relację ze swoją żoną…ale i matką? Nawet jeżeli chcemy zrobić z niego maminsynka, to dorzućmy to tego jakieś backstory, a nie dowiadujemy się tego z ust Józefiny, kiedy matka nawet nie zdążyła pojawić się na ekranie. Zamiast kochanka/generała, otrzymujemy więc chłopca jąkałę (scena w której ma wejść do pokoju innej kobiety zachęcony przez matkę i alkohol, wygląda niczym scena wyjęta z komedii obyczajowych i to nie tych z górnej półki). Dość powiedzieć że scen erotycznych jest w tym filmie więcej niż audiencji dyplomatycznych, co mówi samo za siebie.
Aktorstwo jednak przynajmniej próbuje nadążyć za pomysłami Scotta (chociaż absolutnie nie kupuję ukazania cara Rosji, który został sprowadzony chyba tylko do herbacianych czwartków i rywalizuje o czas ekranowy z pokojówką). Scenariusz nie daje nam tego komfortu. Przejścia między scenami są tak sztuczne i tak bardzo nie wynikają same z siebie, że może dobrze, iż Scott prowadzi nas za rękę i okrasza swoje dzieło datami, nazwiskami i lokacjami wyświetlanymi na ekranie, bo widz miałby prawo zgubić się po pierwszych dwóch kwadransach. Być może w planowanej 4-godzinnej wersji reżyserskiej nasze potrzeby ekranowe zostaną zaspokojone, jednak na razie można tylko czekać i mieć nadzieję. To jednak nie naprawi faktu, iż sceny są puste w wyrazie. Napoleon chodzi i robi rzeczy, a także chodzi i mówi rzeczy. Jakie rzeczy? Ano takie o jakich akurat Scott raczy pamiętać. Czasem są adekwatne historycznie, czasem nie. Ale nawet nie chcę czynić z tego zarzutu. Chcesz iść bardziej fabularnie? Proszę bardzo. Niestety dostajemy coś w pół drogi, bowiem scenariusz jest napisany w konwencji historycznego filmu fabularnego („gladiator” niech będzie wzorcowym przykładem), ale dialogi i sceny są nam podawane niczym film dokumentalny. Finalnie więc nie otrzymujemy ani szarż fabularnych, ani biograficzno/historycznej chirurgicznej dokładności. A skoro już o szarżach mowa….
Jest jedna rzecz, która w tym filmie absolutnie działa – są to bitwy, zdjęcia i artyleryjskie działa (sic!). Dariusz Wolski odpowiedzialny za pracę kamery w tym filmie zaliczył chyba największy (a szkoda) Polski wątek. Był zresztą już kamerzystą kilku filmów Scotta (w tym słabego, ale pięknego wizualnie „Obcego:przymierze”) więc można było się spodziewać, że poprzeczka będzie ciągle bardzo wysoko. Nie inaczej się stało. Bitwy i plenery w tym filmie są naprawdę bardzo widowiskowe, po skończeniu jednej, widz wręcz już czeka na kolejną. Przechodzimy więc (niestety nie płynnie) przez największe potyczki czasów Napoleona; od Tulonu, przez Austerlitz, aż po Waterloo. Odgłosy wystrzeliwanych pocisków artyleryjskich emocjonują nie tylko szeregi wroga, a każda z szarż kawalerii przywodzi nam na myśl najlepsze sceny batalistyczne, które można było oglądać na wielkim i małym ekranie. Niestety muzyka nie zawsze idzie w parze z wydarzeniami na ekranie. Sceny walki są co prawda dobrze zmontowane i zaaranżowane, ale pierwsza godzina filmu to chyba jakieś powidoki z „Amadeusa” Milosa Formana (scena amorów pod stołem to chyba wręcz kalka). Nieustannie w tle pobrzdękuje pianino i całe grono dźwięków muzyki klasycznej. Rozumiem, że jesteśmy w oświeconej Francji, ale na Boga! Strzelanie do tłumu z armat, chyba wymaga zagęszczenia warstwy muzycznej. No ale przecież Martin Phipps podkładał muzykę do takich klasyków kina akcji jak „Wielkie nadzieje” i „Rozważna i romantyczna”. Niestety tu nie jest rozważny, romantyczny - bywa.
W niektórych uniwersach filmowych chaos jest drabiną - można zatem próbować się po niej wspinać, doskonalić się. Ridley Scott jednak woli siedzieć pod nią i rzucać pomidorami we wszystkich, którzy odważą się podnieść rękę na jego dzieło. Swego czasu Marii Antoninie (ponoć niesłusznie) przypisywano słynne słowa wypowiedziane w czasie głodu do swoich poddanych „Nie mają chleba? Niechaj jedzą ciastka”. Tak i my musimy z tych resztek ekranowych znaleźć coś dla siebie, bo do czasu wersji reżyserskiej, na razie ani chleba, ani igrzysk nie będzie.