Recenzja filmu

Na skrzydłach orłów (2016)
Stephen Shin
Joseph Fiennes
Shawn Dou

Pobożność krótkodystansowca

Odtwórca głównej roli Joseph Fiennes nawet przez moment nie ściąga swojej postaci z postumentu. Filmowy Liddell żyje powietrzem i modlitwą, nigdy nie wątpi i zawsze przedkłada troskę o innych nad
Matko Boska Bączalska, jak dobry mógłby to być film, gdyby tylko nakręcił go Mel Gibson. Życiorys Erica Liddella - olimpijskiego rekordzisty w biegu na 400 metrów, który w trakcie II wojny światowej pracował jako misjonarz w okupowanych przez japońską armię Chinach - to przecież wymarzony materiał dla twórcy "Przełęczy ocalonych". Jest tu charyzmatyczny, nieugięty bohater wrzucony w żarna wielkiej historii. Są miłość oraz idealizm wystawione na próbę w pełnym przemocy świecie. Wreszcie jest wiara, która pozwala przenosić góry, ale wymaga poświęceń. Zabrakło tylko kogoś, kto zdołałby to wszystko z talentem przenieść na ekran.


Reżyserowi Stephenowi Shinowi pod względem umiejętności bliżej jest, niestety, do twórców polskiego kina bogoojczyźnianego. "Na skrzydłach orłów" to filmowa czytanka - równie pompatyczna co toporna, w wielu scenach tak przesłodzona, że aż ocierająca się o kicz. Niezwykłą historię Liddella (którego wyczyny na igrzyskach olimpijskich w Paryżu opiewały niegdyś oscarowe "Rydwany ognia") poznajemy z punktu widzenia jego podopiecznego, Xu Niu. Pragmatyczny młodzian nie rozumie, dlaczego szybkonogi misjonarz po wybuchu wojny zostaje za Wielkim Murem, skazując się tym samym na rozłąkę z ciężarną żoną i dwiema córkami. Jak może zrezygnować z jedynej pamiątki po ojcu, aby sfinansować zakup leków dla szpitala? Co nim kieruje, gdy wygłodzony i schorowany staje do wyścigu z komendantem obozu jenieckiego marzącym o zwycięstwie nad mistrzem świata?

Shin w mechaniczny sposób odhacza kolejne kluczowe zdarzenia z biografii Liddella: sportowe triumfy, ślub, tragiczną śmierć jednego z uczniów, internowanie. Reżyser idzie przy tym na łatwiznę - zamiast opowiadać obrazem, większość informacji przekazuje poprzez płynący z offu, niekończący się monolog. W razie gdyby widz wciąż czegoś nie zrozumiał, resztki wątpliwości zostają rozwiane przez napuszone, łopatologiczne dialogi. W filmie Shina nie ma miejsca na charakterologiczne pęknięcia, dwuznaczności. Pobożni Europejczycy mają dobre maniery, Chińczycy są prostoduszni i dzielni, zaś sadystyczni japońscy żołnierze - ślepo przywiązani do zasad (Moim bogiem jest imperator! - grzmi demoniczny oficer). Nikt nie przechodzi tu przemiany wewnętrznej. Źli nie przeżywają wstrząsu, dobrzy przechodzą przez piekło moralnie nietknięci. 


Odtwórca głównej roli Joseph Fiennes nawet przez moment nie ściąga swojej postaci z postumentu. Filmowy Liddell żyje powietrzem i modlitwą, nigdy nie wątpi i zawsze przedkłada troskę o innych nad osobiste szczęście. Gdy natchnionym wzrokiem patrzy poza horyzont, z głośników rozbrzmiewa wzniosła muzyka, a ekran zalewa fala światła. Brakuje tylko białego gołębia i tęczy, reszta jest jak trzeba. Bohater wydaje się zbyt kryształowy i nieosiągalny, by można się z nim było utożsamić. Oddziela go od widza niewidzialna szyba, zupełnie, jakby był obrazem w muzeum. Eksponaty podziwia się, ale trudno się nimi inspirować. 
1 10
Moja ocena:
3
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?