"Halloween" Johna Carpentera z 1978 roku to niekwestionowany klasyk gatunku. Wobec twórczej impotencji, która panoszy się w Hollywood, i mody na wszelkiego rodzaju remaki oraz dania odgrzewane,
"Halloween" Johna Carpentera z 1978 roku to niekwestionowany klasyk gatunku. Wobec twórczej impotencji, która panoszy się w Hollywood, i mody na wszelkiego rodzaju remaki oraz dania odgrzewane, oczywistym było, że prędzej czy później ktoś wpadnie na pomysł podania dzieła Carpentera na nowo. Szczerze mówiąc, byłem niezwykle miło zaskoczony, kiedy dotarła do mnie wieść, iż za remake będzie odpowiedzialny nie kto inny, a pan Rob Zombie. Zyskałem spokój ducha, bo wiedziałem, że przynajmniej nie otrzymam gniota pokroju nowej "Mgły", również przeróbki kapitalnego horroru Johna. Co prawda poprzednie obrazy Zombie'ego były może dość nierówne i zdradzały pewne braki w reżyserskim rzemiośle muzyka, ale na pewno posiadały swój łatwo rozpoznawalny styl i dowodziły tego, że ich twórca jest autorem niepokornym i niezależnie myślącym. To mi wystarczyło - nawet jeżeli "Halloween" miało się nie do końca udać, to wiedziałem, że będzie to przynajmniej nowe słowo w temacie, a nie automatyczna podróbka. Chyba nie muszę dodawać, że w tej kwestii raczej się nie zawiodłem? Podstawowa różnica w stosunku do oryginału z 1978 roku polega tu na konstrukcji samej postaci Michaela Myersa, istnej slasherowej ikony. Niby wciąż jest wcieleniem zła, ale Zombie nadał mu pewne ludzkie cechy. Mowa tu przede wszystkim o pierwszej połowie filmu, w której twórca "Bękartów diabła" rozbudowuje wręcz do granic możliwości to, co u Carpentera zajmowało zaledwie kilka pierwszych minut, czyli dzieciństwo Michaela. Tutaj reżyser postawił na realizm, ukazując jako główną przyczynę zwyrodnienia bohatera wychowanie w skrajnie patologicznej rodzinie. Narastająca izolacja przyszłej maszyny do zabijania, problemy w szkole, wszystko to razem prowadzi w końcu do przerażającej zbrodni. Następnie sporo czasu zostało również poświęcone pobytowi Myersa w zakładzie psychiatrycznym i jego sesjom z doktorem Loomisem. Dopiero druga połowa to już slasher w czystej postaci, gdzie ofiarami niemego zabójcy pada zepsuta i rozwiązła młodzież, tak jak to niegdyś było regułą w latach 80-tych. Można więc powiedzieć, że Zombie dopowiedział to, co u Carpentera było pozostawione w domyśle i odarł pierwowzór z tajemnicy. Można, ale z drugiej strony sądzę, ze krytykanci byliby równie niepocieszeni, gdyby były frontman "White Zombie" bezmyślnie tylko kopiował koncepcje z oryginału. Nie będę chyba w odosobnieniu, jeżeli stwierdzę, że "Halloween" A.D. 2007 w żaden sposób nie dorównuje obrazowi sprzed blisko 30 lat. Mimo tego posiada liczne atuty, o których należy pamiętać. Przede wszystkim to moja osobista opinia, wielkie brawa dla Zombiego za genialny pomysł zaangażowania do roli Loomisa Malcolma McDowella. Szczerze mówiąc uwielbiam tego aktora, stąd też przykro było mi patrzeć, jak po wyśmienitych kreacjach z młodości w takich filmach jak "Mechaniczna pomarańcza", "Kaligula" czy "Szczęśliwy człowiek", z czasem zaczął się rozmieniać na drobne. Tutaj godnie zastępuje niezapomnianego Donalda Pleasencea, pokazuje prawdziwą klasę i mam cichą nadzieję, że będzie to jego wielki come back. Coś w stylu Travolty i "Pulp Fiction", chyba wiecie, o czym mowa? Poza tym klimat. Nie ma tu co prawda niepowtarzalnej atmosfery oryginału, ale tak jak się spodziewałem, Zombie nasączył remake własną wrażliwością i specyficznym duchem. Jego film jest brudny i sugestywny. Logicznym było również to, że będzie to obraz krwawy i tutaj również oczekiwania widowni nie zostały zawiedzione (choć osobiście liczyłem na nieco więcej, bo sceny mordów jak na mój gust nie są przesadnie mocne, a w pewnym momencie stają się wręcz monotonne). Jest też motyw przewodni skomponowany przed laty przez Carpentera i chwała panu od "Domu 1000 trupów", że postanowił go pozostawić. Co więcej miłym zaskoczeniem była dla mnie rola Sheri Moon jako Laurie Strode. Wiadomo, że obecna żona Zombiego aktorką wielką nie jest, ale tutaj podołała zadaniu odegrania cichej, przeciętnej nastolatki, o co trudno było mi ją podejrzewać po poprzednich dwóch dziełach jej męża. Jeżeli miałbym jakoś w miarę zwięźle podsumować mój wywód, to wnioski byłby następujące: mogło być lepiej, owszem, ale i tak jest nieźle. Przyznam bowiem, że druga połowa filmu w pewnym momencie zaczęła mnie już nieco nużyć przez swą powtarzalność. Chyba się starzeję i oglądanie mechanicznego szlachtowania nastolatków nie jest już moją ulubioną rozrywką. Zombie jednak stworzył przyzwoity remake, zwłaszcza na tle tego, co powstaje ostatnimi czasy, film ze swoim charakterem i, hmm, pazurem. Tak coś w tym tylu. Dla fanów kina grozy to w sumie mus absolutny, choćby po to, aby posiadać własne zdanie. Podobnie jak pasjonaci carpenterowskiego oryginału też muszą się zmierzyć z jego nową wersją. Niewątpliwie wielu z nich będzie potężnie zwiedzionych czy wręcz zniesmaczonych, ale w końcu trudno dogodzić wszystkim. Jedno jest pewne, jak na razie ten film budzi skrajne emocje, a to już wiele.