Dwie części przygód Jasona Bourne’a w reżyserii Paula Greengrassa, czyli "Krucjata Bourne’a" i "Ultimatum Bourne’a", diametralnie zmieniły spojrzenie na współczesne kino akcji. Greengrass
Dwie części przygód Jasona Bourne’a w reżyserii Paula Greengrassa, czyli "Krucjata Bourne’a" i "Ultimatum Bourne’a", diametralnie zmieniły spojrzenie na współczesne kino akcji. Greengrass zamienił statyczne ujęcia na filmowanie z ręki i poszarpany, dynamiczny montaż. Taki sposób kręcenia został zaszczepiony nawet w ostatnim "Bondzie", co chyba dobitnie pokazuje jakość filmów tego reżysera. Nowy projekt duetu Greengrass/Damon, czyli "Green Zone" można z czystym sumieniem określić mianem nowego Bourne’a rozgrywającego się w Iraku. Nie jest to może obraz równie doskonały, co filmy o agencie bez pamięci, ale ma swoje świetne momenty.
Irak, rok 2003. Roy Miller (Matt Damon) wraz ze swoim oddziałem poszukuje broni masowej zagłady. Każda ich operacja kończy się fiaskiem. Miller dochodzi do wniosku, że amerykański wywiad nie działa tak jak powinien. Rozpoczyna więc poszukiwania prawdy. "Green Zone" to tak jak "Ultimatum Bourne’a" techniczny majstersztyk. Zdjęcia do spółki z szybkim montażem sprawiają, że widz czuje się jak uczestnik rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Ostrzegam, jeśli po seansie poprzednich filmów Greengrassa mieliście mdłości i zawroty głowy, to do tego filmu się nie zbliżajcie. Jednak w stosunku do trzeciej części Bourne’a, "Green Zone" jest znacznie spokojniejszy, ale w żadnym wypadku nie jest to zastrzeżenie. Reżyser postawił na kręcenie filmu tradycyjnymi kamerami, jednak w finale, który w całości rozgrywa się w nocy, brakuje trochę ukochanej przez Michaela Manna technologii cyfrowej. Po tym co zobaczyłem w "Miami Vice", "Zakładniku", czy zeszłorocznych "Wrogach Publicznych", wiem, że nie ma lepszego systemu do kręcenia scen nocnych i miejscami szkoda, że Greengrass nie zdecydował się na zrealizowanie filmu w tej technologii.
Twórca "Green Zone" ostro krytykuje politykę USA w Iraku. Urzędników przedstawia jako dbających jedynie o własny interes bufonów, którzy mają w głębokim poważaniu przyszłość kraju w którym są "z misją pokojową". Greg Kinnear wciela się w postać głównego "bufoniastego urzędasa" i wypada wyśmienicie. Jest w stu procentach wiarygodny. Bardzo dobrą kreację tworzy także Jason Isaacs, znany szerszej widowni jak Lucius Malfoy z filmów o Harrym Potterze. Gra majora Briggsa, antypatycznego twardziela, któremu zabijanie sprawia wyraźną przyjemność. Bardzo żałuję, że jest mu poświęcone niewiele czasu, ponieważ Briggs mógł być piekielnie ciekawą postacią, kradnąca cały film. Główną gwiazdą filmu jest oczywiście Damon. Wypada w porządku, nie gra Bourne’a, a to się chwali.
"Green Zone" to po prostu zgrabnie nakręcony film, który świetnie się ogląda. Polecam go przede wszystkim fanom wcześniejszych filmów Greengrassa oraz wszystkim widzom spragnionym porządnego kina akcji. Miło, że ktoś jeszcze potrafi kręcić niegłupią sensację na wysokim poziomie.