Kiedy pisałem recenzję pierwszego „Gladiatora”, stwierdziłem, że jest to opus magnum Ridleya Scotta (nadal tak twierdzę). Po prawie ćwierćwieczu ten sam Ridley Scott przychodzi do nas z drugą
Hanno po przegranej bitwie z Rzymianami traci żonę i wolność, mimo wszystko chce się zemścić na generale Acacius’u. Jako niewolnik trafia do Rzymu, gdzie wykupuje go zarządca gladiatorów – Makrynus. Obaj mogą sobie nawzajem pomóc – Makrynus chce uzyskać władzę przy pomocy Hanno, za to ten dostanie w ramach umowy głowę generała.
Kiedy pisałem recenzję pierwszego „Gladiatora”, stwierdziłem, że jest to opus magnum Ridleya Scotta (nadal tak twierdzę). Po prawie ćwierćwieczu ten sam Ridley Scott przychodzi do nas z drugą częścią tego dzieła. Z jeszcze bardziej gwiazdorską obsadą, z jeszcze większym budżetem (ponad 250 mln $) i przed wszystkim z ogromem nostalgii jakim darzymy film z 2000r. Jednak to nie powstrzymuje mnie przed stwierdzeniem, że tym razem jest to porażka pana Scotta, która ujdzie w tłoku.
W tym roku najbardziej oczekiwane premiery mają wspólny problem – scenariusz (z pozdrowieniami dla Todda Phillipsa). „Gladiator II” to kalka jedynki, szczególnie jeśli mówimy o punkcie wyjścia. Bitwa, utrata bliskich, trafienie do niewoli a później na arenę. Ten film nie opowiada własnej, nowej historii. On nawet nie przedstawia nam nowych bohaterów, tylko rozbija cechy Maximusa na dwie postacie – Hanno (gladiator i waleczność) oraz Acacius (generał, mądrość i rozwaga). Kiedy mówię o kalce nie mam na myśli tylko kopiowania fabuły. Dwójka cierpi na to samo na co cierpiały: „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, czyli strach przed tym, żeby kontynuacja była samodzielnym filmem, więc nagminnie odnosimy się do tego co widz dobrze zna. Tam mieliśmy legendę Luke’a Skywalkera, tutaj mamy legendę Maximusa, której Scott kurczowo się trzyma. Bezustanne odnoszenie się do niego: wspominanie jego postaci, cytowanie go, te same ruchy, te same ujęcia. Problem jest też z bohaterami. Nie są w żaden sposób budowani przez czyny, jedynie opisywani lub stawia się widza przed faktem dokonanym, bo tak po prostu jest. Za przykład weźmy głównego bohatera. Przedstawia się go nam jako świetnego dowódcę, człowieka charyzmatycznego, dzięki tym cechom zyskał sobie respekt u innych gladiatorów.
Tylko w jaki sposób? No właśnie nie wiem, po prostu ma ten respekt i już, bo wcześniej powiedziano nam, że jest on taki jak przed chwilą opisałem. Prawie wszyscy (łącznie z tytułowym gladiatorem) są bardzo nie tyle co sztuczni co płascy, prostolinijni – mają jeden cel wyjaśniony gdzieś jednym zdaniem, do którego dążą. Nie mają żadnej głębi, nawet jeśli z pozoru mogą być interesujący. Są od początku do końca tacy sami. Przemianę teoretycznie przechodzi Hanno, tylko że ta przemiana polega na tym, że w jednej scenie wyraźnie odrzuca on pewną ideę, a w następnej nie wiadomo skąd postanawia nią jednak podążać. Jest to strasznie grubymi nićmi szyte. W filmie nie ma żadnych emocji podczas oglądania, bo nie ma elementów, które je budują. Na przykład mamy do czynienia z pewną intrygą, której punkt kulminacyjny rozgrywa się w przeciągu trzech scen. Tam nie ma realnie miejsca, aby zbudować jakieś napięcie, niepewność, obawę, bo już jest po wszystkim. Dialogi w tym przypadku… to nie są dialogi. Można powiedzieć, że pierwszy „Gladiator” był filmem zbyt patetycznym to tutaj mamy tego patosu dwukrotnie więcej. Połowa wypowiedzi, wymian zdań itp. to zbiór złotych myśli, gdzie każda następna musi być większa od poprzedniej, musi być głębsza, jeszcze bardziej do nas dotrzeć! Tylko że tak się nie dzieje, bo nie pasuje ona do niczego.
Jedynym sensownie napisanym elementem jest postać Makrynusa granego przez Denzela Washingtona. Ten bohater jako jedyny ma głębię, backstory, motywację a przed wszystkim jest ciekawy. Nie jest od razu określoną postacią, poznajemy go w trakcie oglądania. W pewnym momencie jesteśmy w stanie kibicować bardziej jemu niż głównemu bohaterowi. On też nie jest napisany wybitnie, mamy parę nazbyt ekspozycyjnych dialogów (chociaż w tym przypadku za słowami idą czyny) czy też parę skrótowców, gdzie odpowiedzią jest praktycznie „bo tak”. Jednak wybija się on na tyle, na tle płaskiego filmu, że nie sposób go nie docenić. Szczególnie kiedy Denzel Washington tak świetnie nim operuje. Bawi się tą rolą. Jest on w niej wyrazisty, momentami aż za bardzo, wręcz przejaskrawiony. Ale on ma taki być, ma być zauważalny na ekranie (nawet nosi bardzo wyróżniające go stroje od reszty aktorów) i Denzel sprawia, że my go zauważamy.
Nie oszukujmy się. W „Gladiatorze” czy to „jedynce” czy „dwójce” chodzi o widowisko i tutaj film może spełnić oczekiwania widzów. Pomijając to, że walki też są źle napisane scenariuszowo i fatalne CGI (obrazy generowane komputerowo), którego twarzą stały się niechlubne małpo-psy, budzące w nas bardziej śmiech niż przerażenie. Nie mam pojęcia jak mając taki budżet można skończyć z takimi efektami specjalnymi. Ale uznając, że przymykamy na to oko to te walki są emocjonujące, energiczne i intensywne. Momentami stają się generyczne i powtarzalne, ale twórcy starają się je nam urozmaicić jak tylko się da (przekraczając momentami absurd). Z pewnością jesteśmy w stanie czerpać radość z oglądanych wymian ciosów na ekranie. Wszelkie pojedynki to element, który jeśli się skupimy to bezboleśnie jesteśmy w stanie ten film obejrzeć a nawet być po seansie usatysfakcjonowani.
Nie jestem w stanie wybaczyć Ridleyowi Scottowi zmarnowania przez niego takiej obsady (wykluczając Denzela). Paul Mescal jako Gladiator – świetny aktor z kina artystycznego, tutaj jest sprowadzony do roli modela na arenie. Poza nią nie jesteśmy w stanie mu kibicować. Pedro Pascal, który do roli generała Acaciusa pasuje jak ulał, tutaj nic nam nie prezentuje. I Joseph Quinn jako jeden z cesarzy bliźniaków, którego (aktora) osobiście jest mi szkoda , bo stara się swoją grą opowiedzieć coś więcej o bohaterze, który nie ma w tym filmie żadnej swojej historii. Jest tylko i wyłącznie, żeby fabuła miała sens. Quinn z jednej strony prezentuje bezwzględność, tyranię z drugiej obawę czy niepewność. Jest tam jakiś wachlarz emocji, który mógłby stanowić podstawę do zaprezentowania czegoś więcej.
Zdjęcia w tym filmie są naprawdę dobre, utrzymane w kluczu pierwszego „Gladiatora”, tak samo z resztą jak muzyka. Mamy przyjemność z oglądania starożytnego Rzymu, szczególnie, że operatorem kamery jest ten sam człowiek (John Mathieson), który współpracował z Ridley’em Scottem właśnie przy filmie z 2000r.
„Gladiator II” to produkcja, którą można obejrzeć i przy tym dobrze się bawić, ale nic poza tym. Jest to puste widowisko, pozbawione emocjonalnej głębi i oryginalności..