Recenzja filmu

Gladiator II (2024)
Ridley Scott
Paul Mescal
Denzel Washington

Ciastek i igrzysk

Miało to być święto kina, spektakl, wydarzenie historyczne. Ridley Scott jednak przyszedł, rozłożył swoje zabawki, zakontraktował ładnych panów z różnych pokoleń, rzucił dolarami i krzyknął
Stary, dobry Ridley Scott powraca po roku, by dać nam znowu "kino historyczne". Dla niego jest to towar najwyższej próby. Dla widzów zaś zostaje tylko jęk zawodu, kurz na VHS i westchnienie dobrych czasów, kiedy to jeszcze filmy kręciło się z pasji, a nie, by odcinać kupony od sprzedanych biletów.

Pierwszy "Gladiator" bowiem to jeden z tych filmów, które zdefiniowały kino heroiczne z przełomu wieków. Scott przenosi nas do czasów starożytnego Rzymu, gdzie generał Maximus Decimus Meridius (Russell Crowe) staje się ofiarą politycznej intrygi i zostaje zdegradowany do roli niewolnika-gladiatora. Walczy on o swoją wolność, by pomścić zabitą żonę i syna. Maximus jest symbolem człowieka, który mimo przeciwności losu pozostaje wierny swoim ideałom, a jego niezłomność wybrzmi echem po śmierci.

Zarówno Russell Crowe w roli Maximusa, jak i Joaquin Phoenix jako Commodus grają na wyżynach swoich możliwości. Ich intencje są czytelne, a konflikty klarownie zarysowane. W połączeniu z patosem, muzyką i emocjonalnym sznytem daje to wręcz idealne domknięcie ponad dwugodzinnej historii. Niestety, gdy po latach zaczyna się grzebać w klasyce, to nie może się to dobrze skończyć.

Mamy więc sequel, który cierpi na masę problemów. Najpoważniejszym chyba są bohaterowie. Generał Acacius (Pedro Pascal) oraz Lucjusz/Hano (Paul Mescal) to tak naprawdę jedna postać – Maximus, ale rozbita na dwóch bohaterów. Mamy zatem uznanego generała, za którym murem stoi lud i żołnierze, oraz chłopaka buntownika, niby to lider wojskowy, niby to prosty chłopak z własną farmą. Tu mógłby powstać ciekawy konflikt, ale w połowie filmu, zostaje to rozwiązane praktycznie w minutę. Wszystko  fajnie i pięknie, że Acacius też kochał Maximusa, ale twórcy zapomnieli, że przed chwilą wymordował Luciusowi całe miasto. Tym samym od tego momentu w filmie brakuje i tempa i pomysłu. Kończy się to wszystko absurdalną walką z Makrynusem (Denzel Washington).

Walki, walkami, ale gorsze są przemowy. Bez charyzmy, bez uczucia, a Paul Mescal snuje się po ekranie z podejrzanym uśmieszkiem. Nie jest to zapowiadany mściwy buntownik. Tutaj w ogóle Scott miał chytry plan, żeby przez pół filmu udawać że nie wiemy kim jest Hano. Nawet materiały promocyjne do filmu od razu podpisują go jako Lucjusza, co stawia widzów w jakiejś dziwnej konsternacji kto wie, a kto nie wie. Ci co sprawdzili to wiedzą, ale czy ich to obchodzi? Niespodzianka więc nie działa, a nostalgia za to – też nie działa. Pedro Pascal (widać po nim zmęczenie ilością produkcji w ostatnim czasie) mógłby dostać więcej czasu ekranowego niż tylko 15 minut, bo jedyny ciekawy wątek ginie nam (Sic!) w gąszczu innych mniej lub bardziej potrzebnych. Cesarz Geta (Joseph Quinn), Cesarz Karakala (Fred Hechinger) niby są na ekranie, niby robią rzeczy, ale nikt nich nie słucha i nie poważa. Jedyną osobą, która się tu dobrze czuje w roli jest chyba tylko Denzel Washington. No i brawo, no i na zdrowie! Niemniej jednak jego historia w ¾ filmu absurdalnie przyśpiesza i przez ostatnie 15 minut gra chyba w jakiś battle royale ze wszystkimi.

Za dużo bohaterów Panie Scott! Nie ma stawki emocjonalnej! Tak by można było krzyczeć, ale i tak nie usłyszy, albo nie usłucha, bo w reżyserskiej wieży z kości słoniowej nie ma miejsca na korekty.

O ile w słabym "Napoleonie" było widać jakikolwiek pomysł Scotta – Bonaparte to freak, erotyczna ciamajda i chodząca groteska, tu pomysłu nie ma praktycznie żadnego. Bohaterowie zderzają się tutaj, niby ołowiane żołnierzyki. Kiedyś zwykły pot, krew i łzy starczyły na solidne kino historyczne, ale połowa efektów jest tu komputerowa, nie ma więc czym przykryć słabe łuki narracyjne. Film stoi w niebezpiecznym rozkroku, niby biorąc część bohaterów i pomysłów z jedynki, a niby to próbując przyciągnąć widownię typowym sequelowym zagraniem (więcej, bardziej itp.). Wychodzi to niestety bardzo nieudolnie, bo w przeciwieństwie do sequela oryginał był bardzo dobry i wszelkie porównania działają tu na niekorzyść. Powraca część głównej obsady, ale ich rola jest raczej marginalna (senator Grakchus to zalicza praktycznie niewidzialne epizody). Na siłę co rusz dostajemy sceny flashbacków do historii Maximusa, które sprawiają tylko, iż chce zakończyć ten seans i ponowie obejrzeć lepiej napisanego i zagranego poprzednika. A na komputerową flotę wojskową, wampiro-pawiany (co?) i rekiny spuszczę zasłonę milczenia. Ile kosztował ten film spytacie? Otóż 300 milionów.

I am not entertained! Miało to być święto kina, spektakl, wydarzenie historyczne. Ridley Scott jednak przyszedł, rozłożył swoje zabawki, zakontraktował ładnych panów z różnych pokoleń, rzucił dolarami i krzyknął "akcja"! Finalnie więc zamiast chleba i igrzysk dostajemy CGI i ekranowe ciasteczka. Nie najemy się jednak nimi, bo wszystko to to tylko puste kalorie…
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Gladiator II
Dotychczas myślałem, że największym fanem "Gladiatora" na świecie jest Ralph z "Sopranos". Teraz wysunął... czytaj więcej
Recenzja Gladiator II
Hanno po przegranej bitwie z Rzymianami traci żonę i wolność, mimo wszystko chce się zemścić na generale... czytaj więcej