Transformacja, dawni ubecy, mętne interesy i wrzucony w to twardy, uczciwy glina próbujący zachować w tej sytuacji jakiś podstawowy szacunek do siebie samego – oczywistym skojarzeniem polskiego
Często powtarzany w recenzjach komunał głosi, że z dobrego scenariusza można zrobić zły film, ale ze złego scenariusza nigdy nie wyjdzie nic dobrego. Polsko-czesko-słowacka koprodukcja "Czerwony kapitan" bez wątpienia potwierdza pierwszą część tego komunału. Widać bowiem w filmie Michala Kollara potencjał na dobre, gatunkowe kino, przez popularną konwencję mierzące się z najnowszą historią naszego regionu. Niestety, nieudana, niestaranna realizacja w dużej mierze kładzie całość, a na pewno zostawia widzów z poczuciem straconej szansy.
Gatunkiem, jaki rozgrywa Kollar, jest kino policyjne w jego mrocznej, pesymistycznej, cynicznej wersji. Jesteśmy w Bratysławie w 1992 roku, tuż przed "aksamitnym rozwodem" Czech i Słowacji. Oba przyszłe państwa wkraczają w nowy rynkowy i demokratyczny porządek. Dziedzictwo starego systemu ciągle waży jednak na codziennym życiu bohaterów. Dwaj policjanci – pracujący większość życia w starym systemie Burger oraz młodszy od niego Krauz (w tej roli Maciej Stuhr) – znajdują na cmentarzu pochowane w tajemnicy zwłoki, które wyglądają, jakby padły ofiarą tortur i morderstwa. Tropy prowadzą do dawnej, komunistycznej policji politycznej i Kościoła rzymskokatolickiego. W nowym porządku zarówno Kościół (szykujący powrót do wielkiej polityki), jak i szukający sobie miejsca dawni oficerowie komunistycznych specsłużb gotowi są zrobić wiele, by prawda o wydarzeniach sprzed lat im nie zaszkodziła.
Transformacja, dawni ubecy, mętne interesy i wrzucony w to twardy, uczciwy glina próbujący zachować w tej sytuacji jakiś podstawowy szacunek do siebie samego – oczywistym skojarzeniem polskiego widza są "Psy"Władysława Pasikowskiego. "Psy" to jednak dużo lepsze kino. A także film idealnie wstrzelony w swój czas, stanowiący aktualny komentarz do bieżącej sytuacji politycznej. "Czerwony kapitan" to tylko ogrywanie motywów retro. I ono też wyszło twórcom średnio. Bratysława, jaką widzimy na ekranie, dawno już nie istnieje, w ciągu ćwierć wieku miasto zmieniło się nie do poznania. By pokazać tę z 1992 roku, na potrzeby filmu nakręcono więcej ujęć trikowych, niż miał mieć "Władca Pierścieni" – tak przynajmniej chwali się polski dystrybutor. Co z tego, skoro na ogranie vintage'owej estetyki wyraźnie nie ma pomysłu.
Takich irytujących niedoróbek jest w filmie sporo. Narracja, która – zupełnie niezamierzenie – gubi widza i nie jest w stanie zwrócić uwagi na kluczowe momenty i informacje. Rozczarowująca rola Krauza – źle napisana i skonstruowana. Trudno uwierzyć w tego bohatera, poczuć, co pcha go do działania. Jedna z kulminacyjnych scen filmu – mierząca w hollywoodzką widowiskowość – została zupełnie położona. Wszystko dobija fatalny dubbing, z jakim film wchodzi na polskie ekrany. Także Maciej Stuhr podkłada z offu głos pod siebie samego ze sztucznym, drewnianym efektem. Gdyby wypuścić ten film grany po słowacku, z napisami, byłby co najmniej o pół gwiazdki lepszy.
A jednak mimo tych wszystkich słabych stron wciągnąłem się w akcję, zainteresowałem intrygą, obrazem Słowacji czasów przemian. Po seansie, układając sobie raz jeszcze w głowie wszystko, co widziałem, coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie trzeba by dużo, by z "Czerwonego kapitana" powstało co najmniej przyzwoite kino. I że kilka rzeczy – wyjściowa intryga, wątek uwikłania Kościoła w nowym i starym ustroju, kilka rozwiązań operatorskich – nawet mi się podobało. "Czerwony kapitan" jest adaptacją powieści popularnego za naszą południową granicą pisarza Dominika Dána. Z chęcią zobaczę jakąś kolejną adaptację jego prozy, zrealizowaną przez trochę sprawniejszą ekipę.
Filmoznawca, politolog, eseista. Pisze o filmie, sztukach wizualnych, literaturze, komentuje polityczną bieżączkę. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Współautor i redaktor wielu książek filmowych,... przejdź do profilu