Miejsce zbrodni. Ciało w basenie, funkcjonariusze policji i błysk fleszy wszędzie naokoło niego. I spokojny głos narratora, który jest zarazem głównym bohaterem historii, którą mamy poznać... Tak
Miejsce zbrodni. Ciało w basenie, funkcjonariusze policji i błysk fleszy wszędzie naokoło niego. I spokojny głos narratora, który jest zarazem głównym bohaterem historii, którą mamy poznać... Tak rozpoczyna się głośny obraz Billy'ego Wildera "Bulwar Zachodzącego Słońca", jedno z największych dokonań w jego długiej reżyserskiej karierze.
W centrum tej opowieści są zaledwie trzy postaci: służący widzowi za przewodnika Joe Gillis (William Holden), podrzędny scenarzysta tonący w długach, starzejąca się, zapomniana gwiazda kina niemego Norma Desmond (Gloria Swanson) oraz jej kamerdyner i wytrwały opiekun zarazem, Max (Erich von Stroheim). Miejsce akcji: podupadła, ale wciąż nosząca znamiona dawnej świetności willa przy 10086 Sunset Blvd., Los Angeles. To tu zrządzenie losu przywiedzie uciekającego przed agentami firmy kredytowej Joe i to tu znajdzie on schronienie, niejako wbrew samemu sobie. Rezydencja należy bowiem do Normy Desmond, która swe największe sukcesy odnosiła w produkcjach Cecila DeMille jeszcze przed nastaniem epoki kina dźwiękowego. Norma żyje w świecie własnych wyobrażeń, w którym wciąż jest wielką gwiazdą ekranu, a nie wyniszczoną życiem kobietą po pięćdziesiątce, której istnienie jest czymś obojętnym dla świata zewnętrznego. Niegdysiejsza bogini marzy o wielkim powrocie na firmament i zatrudnia Gillisa do poprawienia napisanego przez siebie scenariusza wystawnego widowiska traktującego o losach biblijnej kusicielki Salome. Zaszczuty przez swych wierzycieli scenarzysta postanawia podjąć się tego zadania, oczywiście za odpowiednią sumę. Nie podejrzewa jednak, że wkrótce Norma się w nim zakocha i z jej pracownika przekształci się w utrzymanka i kochanka w jednej osobie, który wraz z wiernym służącym Maxem będzie miał za zadanie przede wszystkim podtrzymywać iluzje, pośród których egzystuje jego chlebodawczyni...
"Bulwar Zachodzącego Słońca" to dzieło niezwykłe, można by rzec: dopieszczone w każdym calu. Idealnie wpisuje się w formułę święcącego w tamtych latach triumfy filmu noir - panuje tu ten specyficzny, duszny klimat oraz fatalizm, dzięki którym obraz Wildera ogląda się z zapartym tchem jak rasowy kryminał. Przede wszystkim jest wspaniały hołd oddany przez reżysera dawnemu kinu, requiem dla złotego okresu Hollywood. Stąd też na ekranie takie postaci, jak wymieniony wyżej DeMille czy Buster Keaton, którzy grają tu samych siebie. Nie inaczej przecież sytuacja ma się w przypadku Swanson i von Stroheima, którzy także wcielają się w postaci jakże bliskie własnym życiorysom i którzy swe kariery rozpoczynali na długo przed tym jak dźwięk zaoferował swe usługi na potrzeby X muzy. "Bulwar" to nostalgiczny pokłon oddany z wielką klasą przez wielkiej klasy twórcę.
Jest też ów tytuł przejmującą wiwisekcją, bolesnym wejrzeniem za kulisy, odkryciem tego, co dzieje się, gdy gasną światła reflektorów, a sława okazuje się krótkotrwałą i bardo kapryśną kochanką. Choć bohaterem i narratorem zarówno jest tu Joe, to tak naprawdę w centrum znajduje się niejako osoba Normy, kobiety zamkniętej w złotej szkatułce fantazji, żyjącej przeszłością. Popisowo zagrana przez celowo nadekspresyjną Swanson, budzi na przemian niechęć i współczucie, jej szalony egocentryzm odpycha, ale co chwila wyziera spod niego twór czysto ludzki - spragniony bliskości i uczucia, przerażony przemijaniem. Ta wygasła gwiazda jawi się tu jako ofiara na równi z oplecionym przez jej zaborczą sieć Gillisem. Jakże niezwykła, pełna przewrotności i okrutnej "prawdy czasu" jednocześnie, jest scena finałowa, w której obłąkana Norma Desmond schodzi po schodach w swojej ostatniej roli, dyrygowana przez Maxa, reżysera swych pierwszych filmów i ex-męża w jednej osobie. W tej jednej chwili, gdy cała fikcyjna fasada legła już w gruzach, ta dwójka wraca na swe właściwe, pierwotne pozycje. Zupełnie jakby czas zdołał się jednak cofnąć. Albo jak gdyby nigdy nie upłynął...