Choć Pacewicz i Komasa czerpali inspiracje z prawdziwej historii, są na tyle świadomymi filmowcami, by wiedzieć, że podobny azyl jest w dużej mierze iluzją – swój przenikliwy i naładowany
Udało się! Po kilku latach kolektywnego odbijania karty na światopoglądowym froncie, dotarliśmy do momentu, w którym różnica pomiędzy kinem chrześcijańskim a kinem katolickim jest mniej więcej taka jak pomiędzy krzesłem a krzesłem elektrycznym. Jan Komasa rozumie to doskonale, dlatego w swoim najnowszym filmie zapuszcza się na dziewicze tereny polskiego kina. To miejsce, gdzie Jezusa nosi się w sercu zamiast na sztandarze, koloratka jest atrybutem społecznego posłannictwa, a nie władzy, natomiast boski plan istnieje po to, by go kwestionować.
Daniel (Bartosz Bielenia) nie nadaje się na księdza: żaden z niego orator, zasady posługi traktuje jak niezobowiązujące wskazówki, nogi plączą mu się o albę, w wolnych chwilach lubi sobie chlapnąć i ściągnąć chmurkę. Jednak na zapadłej wiosce, budzącej się i zasypiającej do rytmu kościelnych dzwonów, pogrążonej w żałobie po tragicznej śmierci siedmiu osób, staje się przewodnikiem, na którego zagubione dziatki zasłużyły. Choć mieszkańcy nie wiedzą, że Daniel improwizuje i w stanie duchownym nie spędził ani minuty – zwolniony z zakładu poprawczego, nawinął makaron na uszy lokalnemu proboszczowi – lgną do niego jak ćmy do światła. Ten zaś, w imponującym akcie odkupienia, wyprowadza ich z mroków nienawiści, a przy okazji zamienia liturgię w mazurską noc kabaretową.
Skąd ta nadświadomość? Wiedza o nieścisłościach religijnych dogmatów? O różnych definicjach moralności? Kolega, inny uciekinier z zakładu, przekonuje, że Daniel ma "to coś"; chyba bożą iskrę, ale o ile dobrze zrozumiałem Komasę, chodzi po prostu o intuicyjne rozpoznanie w chrześcijańskiej wierze spoiwa społecznego. Daniel jest bohaterem z krwi i kości, w filmie spacerujemy za nim krok w krok, lecz o wiele ważniejszy wydaje się fakt, że pozostaje katalizatorem zmiany we wspólnocie wyniszczonej resentymentami; mediatorem pomiędzy żałobnikami a żoną człowieka, który odebrał mieszkańcom powód do życia. Sposób, w jaki Komasa podgląda tę wspólnotę, budzi mój najszczerszy podziw. To ten rodzaj humanistycznej optyki, za którą idzie sprawiedliwy rozdział racji – wymaga on nie tylko inteligencji i empatii, ale również olbrzymiej dawki samokontroli. "Boże Ciało" nie jest serią cudów nawleczonych na różaniec, to raczej relacja z pracy u podstaw. Nikt nie zmienia się z dnia na dzień, ludzie muszą oddychać w swoim tempie i przepracowywać traumę na własnych warunkach. Jedni z trudem, inni – wcale.
Scenariusz zaledwie dwudziestosiedmioletniego Mateusza Pacewicza przypomina, że nawet w polskim kinie istnieje coś takiego jak ekonomia tekstu. Nie ma tu zbędnych miejsc, wątków, bohaterów, punkty węzłowe rozłożone są w odpowiednich miejscach, z kolei aktorzy mają sporo przestrzeni. Leszek Lichota jako prowincjonalny menago o nazwisku, ekhm, Walkiewicz, Eliza Rycembel w roli dziewczyny dźwigającej na barkach worek bolesnych doświadczeń, Aleksandra Konieczna ze skamieniałą od żalu i frustracji twarzą – wszyscy przeglądają się tutaj w oczach rewelacyjnego Bartosza Bieleni. To aktor, który pod batutą Komasy odkleił się od własnego cienia – podążał za nim neurotyk/mizantrop/psychopata (niepotrzebne skreślić) o świdrującym spojrzeniu i pająkowatej fizjonomii. Bielenia jest tu tak dobry, że całkowicie przykrywa szwy pomiędzy kolejnymi transgresjami bohatera – a przypominam, że jest to opowieść o zbirze, który znalazł Chrystusa w rynsztoku.
Choć Pacewicz i Komasa czerpali inspiracje z prawdziwej historii, są na tyle świadomymi filmowcami, by wiedzieć, że podobny azyl jest w dużej mierze iluzją – swój przenikliwy i naładowany tragikomiczną energią film puentują strzałem między oczy. Będę się jednak upierał, że jeśli coś poza filmową publicystyką może przekłuć dziś balonik katolickiego gung-ho, jest to właśnie historia owieczki, od której pasterze mogliby się uczyć fachu. Parafrazując klasyka z innego świata i innego kina, "Boże Ciało" to elegancki film na mało cywilizowane czasy.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu