Zaprawdę, powiadam: to podróż co się zowie. Jeśli kolosalny, trzygodzinny metraż "Końca gry" kogoś przeraża – słusznie. Ja po seansie czułem się, jakbym obejrzał nie jeden film, a trzy.
Siedem lat po premierze pierwszych "Avengers" tytułowi "mściciele" wreszcie mają za co się mścić. Kiedy w 2012 roku Tony Stark mówił, że "jeśli nie uratujemy Ziemi, to przynajmniej będziemy mogli ją pomścić", słychać było w tym przecież scenariopisarski wysiłek, by jakoś, za wszelką cenę, "podprowadzić" tytuł. Podobnie zgrzytała dodana retroaktywnie geneza nazwy z "Kapitan Marvel". Dopiero pstryknięcie Thanosa ustawiło priorytety drużyny tak, by mogła w końcu dorosnąć do swojego miana. Gorzej, że sukces"Wojny bez granic" –tyleż komercyjny, co artystyczny – stworzył sytuację, w której trudno będzie dorosnąć do czegoś innego: mianowicie do wyśrubowanych oczekiwań. Dlatego jeśli spodziewacie się, że "Koniec gry" naruszy tkankę czasoprzestrzeni, otworzy portal do nowego wymiaru i zredefiniuje historię wszechświata (albo chociaż kina), to nie tędy droga. Swoją blockbusterową robotę zrobi jednak koncertowo. Wątpię, by jakiś widz chciał się po seansie mścić.
Nie będzie chyba szczególnym spoilerem, jeśli napiszę, że to zupełnie inny film niż"Wojna bez granic". Tamten był dwuipółgodzinnym pościgiem: scena akcji goniła scenę akcji, nie gubiąc jednak poczucia humoru i wyczucia dramatyzmu, aż do mocarnego finału, który zderzał rozpędzoną machinę atrakcji ze ścianą, zostawiając widzów ze szczękami na podłodze."Koniec gry"podchodzi do tego osiągnięcia z respektem. Bracia Russo (reżyserzy) oraz Christopher Markus i Stephen McFeely (scenarzyści) wiedzą, że zanim zaczniesz na nowo ratować świat, trzeba uszanować tych, którzy odeszli i odrobić pracę żałoby. W efekcie zamiast kolejnego frenetycznego pędu do bramki mamy powolny, wrażliwy rozbieg przed kolejnym dymieniem czachy. Zupełnie, jakby świat się rozpadł i trzeba było poskładać do kupy resztki. Zupełnie, jakby ktoś "wyparował" połowę populacji uniwersum i trzeba było wykombinować jakieś "co dalej".
"Koniec gry"daje więc pooddychać swoim bohaterom. Nie ma tu może nic tak nieoczekiwanie wzruszającego jak pogadanka Rocketa z Thorem z"Wojnie bez granic", ale bracia Russo celują w podobny ton. Wiadomo, że "Avengers" to filmy głównie o tym, że bogowie piorunów i gadające szopy pojedynkują się z fioletowoskórymi amatorami kolorowych kamieni. Ale kto powiedział, że te większe-niż-życie postacie nie mogą też stawiać czoła bardziej prozaicznym wyzwaniom? Spora część"Końca gry"to przecież opowieść o przepracowywaniu straty. Pokazując, jak kolejni bohaterowie radzą sobie z tzw. syndromem przetrwańca, reżyserzy (i aktorzy!) odnajdują kolejne perełki dramatycznego – oraz komediowego – mięcha. Proste: żeby zależało nam na wyniku tych "wojen bez granic", najpierw musi zależeć nam na ludziach, którzy biorą w nich udział(albo na szopach, albo na drzewach). Bracia Russo i ekipa nie "odbębniają" więc charakterologicznej pracy u podstaw; praca u podstaw to u nich jedna trzecia filmu. Dzięki temu nie tracą nas na późniejszych, bombastycznych etapach podróży.
I zaprawdę, powiadam: to podróż co się zowie. Jeśli kolosalny, trzygodzinny metraż"Końca gry"kogoś przeraża – słusznie. Ja po seansie czułem się, jakbym obejrzał nie jeden film, ale trzy, względnie pełen sezon jakiegoś serialu. Wspomniany dramat psychologiczny o przepracowywaniu traumy to jedno. Oprócz tego mamy jeszcze i heist movie, i batalistyczne porno, i od groma innych atrakcji, o których nie napiszę, żeby nie psuć nikomu zabawy. Zmęczenie, jakie daje"Koniec gry",to jednak dobre, blockbusterowe zmęczenie. Jeśli chcecie spędzić w kinie trzy godziny jako śliniący się z ekscytacji siedmiolatek, zapraszam. Inna sprawa, że przed felernym efektem "Powrotu króla" nie ma ucieczki. Taki już los "epickich finałów", które muszą spiąć gładką klamrą bez mała Wszystko. A że w przypadku Marvela "Wszystko" oznacza – bagatela – dwadzieścia dwa filmy, wyobrażacie sobie, że klamra"Końca gry"musi być absurdalnie pojemna.
Jak na film-kulminację przystało,"Koniec gry"rozlicza się zatem ze spuścizną Avengers. Sam akt "mszczenia się" jest przecież jakimś tam pomysłem na relację z przeszłością. Nieprzypadkowo zbrodnia Thanosa prowokuje tu dyskusję, czy zemsta jest miarą sprawiedliwości czy może jedynie jałowym odruchem kompensacji. Czy przeszłość należy zabić, zapomnieć bądź wymazać, czy może raczej trzeba wyciągnąć z niej wnioski. Co więcej,"Koniec gry"to historia rodzin – biologicznych i przyszywanych – które oceniają swoje dziedzictwo, patrząc, skąd przyszły i dokąd zmierzają. Historia o pokoleniowym kołowrocie i o przekazywaniu pałeczki. Ale również, przy okazji – ceremoniał franczyzowej autocelebracji.
Nic dziwnego: komiksy o superbohaterach stanowią dziś w zasadzie niekończący się ciąg przypisów do samych siebie. Na tym etapie kinowego uniwersum Marvela było nieuniknione, że trend trafi na duży ekran. Znajomość poprzednich dwudziestu kilku filmów nie jest może absolutnie konieczna do "doświadczenia""Końca gry"– jest jednak zdecydowanie wskazana. Metatekstualność stanowi tu bowiem fabularną tkankę łączną. Siatka easter eggs, autocytatów i innych nawiązań jest niemal równie ważna, co sama "treść". Kiedy Samuel L. Jackson wyskoczył jak Filip z konopii w scenie po napisach pierwszego "Iron Mana" i puścił oko do komiksowych hardkorów, tylko oni wiedzieli, o co chodzi z enigmatycznym "Avenger Initiative". W międzyczasie Marvel wychował sobie jednak widownię i nauczył ją zabawy w komiksowe wink wink, nudge nudge. Dotarliśmy zaiste do "końca gry", bo film zbliża się w paru miejscach do granic takiej rozrywki.
Tak, widowisko chwieje się w kilku miejscach pod własnym ciężarem. Nie wszystkie dramatyczne momenty mogą wybrzmieć, jak należy, bo są uwikłane w kolejne cyrkowe triki. Trudna sprawa: niełatwo poruszyć każdą czułą, intymną strunę, kiedy jednocześnie żonglujesz planetami i wszechświatami. Do tego – jak to zwykle u Marvela – na cyfrowej zbroi blockbusterowego spektaklu da się wypatrzyć szereg rys. Niestety: za dwa lata, w telewizji, efekty specjalne nie bedą już wyglądać zbyt specjalnie, chociaż niekończące się napisy końcowe to standardowo pochód grafików komputerowych, informatyków i innych zerojedynkowych czarodziei. Nie ma jednak co się rozdrabniać: generalnie z "trzech filmów", które składają się na tę część "Avengers", dwa uważam za rewelacyjne, jeden podobał mi się nieco mniej. Grunt, że kinowa karuzela tych rozmiarów ma kluczową zaletę: nawet jeśli coś ci nie przypasuje, za rogiem czai się już nowa atrakcja. Oglądanie "Końca gry"jest jak kartkowanie spektakularnego komiksowego crossoveru. Po każdym przewróceniu strony czeka kolejny zastęp superbohaterów, kolejna odległa galaktyka, kolejna kosmiczna stawka.
Ciekawe: mogłoby się wydawać, że po tabunie filmów Marvela, po "Mrocznym Rycerzu", "Deadpoolu", "Loganie" i czym tam jeszcze (wpisujcie filmy!) kino superbohaterskie jedzie już tylko na oparach."Koniec gry"odkrywa jednak nowe karty gatunku, i to nie eksplorując jakąś zakurzoną niszę, tylko poszerzając główny nurt. Oczywiście to efekt skali: poszerzenie poprzez detonację dziesiątek bohaterów i milionów dolarów budżetu. Wszystko, Na Raz. Ale ta komiksowa bezpretensjonalność filmu jest ujmująca, chwyta za bebechy i za serce, dając przysnąć rozumowi. Scenarzyści niby się ubezpieczają: zbijają potencjalne zarzuty a to wiązanką kinowych cytatów, a to ripostą ukutą z naukowego żargonu. Wiadomo jednak, że to tylko kokieteria, inside joke. Nie oszukujmy się:"Koniec gry"łatwiej łykną ci, którzy potrafią zawiesić niewiarę i dać się porwać karuzeli spektaklu. Nic w tym złego. Na tym polegają komiksy, na tym polegają mity, na tym też – między innymi – polega kino.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu