Wedle ponurej, internetowej przepowiedni 2019 miał być rokiem, w którym Marvel wypuści film DC, a DC wypuści film Marvela. Wiadomo, że w czasie wojny milkną muzy, a gdy aktorom wcielającym się w
Wedle ponurej, internetowej przepowiedni 2019 miał być rokiem, w którym Marvel wypuści film DC, a DC wypuści film Marvela. Wiadomo, że w czasie wojny milkną muzy, a gdy aktorom wcielającym się w bohaterów wieloletnich, dochodowych franczyz kończą się kontrakty, komedia przechodzi w dramat. I niby postać Mrocznego Rycerza, zwłaszcza w oszałamiającej interpretacjiChristophera Nolana, na długo przykleiła ekranizacjom zeszytów Detective Comics etykietkę śmiertelnie poważnych; niby Spiderman, będący jednym z najbardziej flagowych tworówStana Leei jego zespołu, zabrał ze sobą do świata filmu młodzieńczego ducha, a i tak oba studia ostatecznie pokazały, że szufladkowanie tego rodzaju leży bardziej w intencji ich fanów niż włodarzy. Rozpiska filmowych, wiosennych premier po raz kolejny zadała kłam stereotypom. O ile bowiem z ramienia DC/Warner Bros. rozśmieszał widownię"Shazam!", o tyle niejeden bywalec multipleksów wzruszył się podczas seansu"Avengers: Koniec gry", zamykającego dotychczasowe, filmowe uniwersum Marvela.
Twórcy tego ostatniego wykazali się niebywałą otwartością na świeże rozwiązania. Można odnieść wrażenie, że niektóre z nich podpatrzyli u konkurencji, ale jeśli już, zaimplementowali je u siebie z ogromnym wyczuciem i klasą. Powyższy wstęp przywołuje trylogięChristophera Nolana nie tylko w celu zobrazowania niegdysiejszego emocjonalnego kontrastu między jednym i drugim superbohaterskim światem na srebrnym ekranie. Jej burzący mit wszechpotężnego herosa finał spotkał się z krytyką tak publiki, jak i recenzentów. Niesłusznie. To właśnie dzięki tytanicznej pracy w służbie przezwyciężania ludzkich słabości Obrońca Gotham City jest postacią tak wyjątkową, a przecież żadna odsłona przygód człowieka-nietoperza nie odzwierciedla wspomnianej wyjątkowości lepiej niż właśnie "Mroczny Rycerz powstaje". Tak, jak Batman musiał walczyć ze swoim najsłynniejszym przeciwnikiem jeszcze długo po wydaniu go w ręce wymiaru sprawiedliwości, tocząc bój o własną wolę życia, tak i morale w szeregach Avengers nie jest po starciu z Thanosem najlepsze.
Marvel Studios
Walt Disney Pictures
Sokole Oko jest pogrążony w żałobie po stracie rodziny. Swoją może wprawdzie cieszyć się Tony Stark, ale spokojny żywot w jej pobliżu to jedyne, czemu chce się poświęcić jako weteran przegranej wojny o uratowanie połowy populacji wszechświata. Nie pamięta on już nawet o niegdysiejszym konflikcie z Kapitanem Ameryką. Nie w obliczu poniesionej wspólnie sromotnej porażki. Syndrom pokonanego i poczucie winy szczególnie doskwierają jednak Thorowi, który może i zakończyłby pomyślnie kosmiczną krucjatę po kamienie nieskończoności, gdyby tylko wbił ostrze swego Stormbreakera o te kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Z grobowymi minami i wisielczym nastrojem zbierają się w budynku swojej siedziby, w celu kontemplowania największej zbrodni w historii i zadręczania się widokiem pozbawionej połowy życia panoramy. Thanos zadbał o to, by dzieło jego żywota było procesem nieodwracalnym. Jego uwadze umknął jednak fakt, że kamień czasu nie jest jedynym narzędziem, z pomocą którego można manipulować rzeczonym wymiarem i gra o najwyższą stawkę zaczyna się na nowo.
Ostatnia odsłona "Avengers"nie jest jednak topornie odbębnioną powtórką z wyśmienitej "Wojny bez granic", a raczej szalenie ciekawą dogrywką, roztaczającą przed widzem całą galerię retrospekcji MCU. Tę ciężko jednak oceniać w kategoriach podróży sentymentalnej czy nostalgicznego podsumowania kilkunastoletniej, filmowej serii. Bracia Russo, efektywnie stawiając na sprawdzonych scenarzystów w osobach Christophera Markusa i Stephena McFeely'ego, zadbali bowiem o to, by śledzący ostateczne starcie herosów z ich najpotężniejszym przeciwnikiem widz prędzej wbił nerwowo paznokcie w kubełek z popcornem, niż rozmył się na dobre w atmosferze rzewnych wspominek, którą i tak, siłą rzeczy, dostaje w standardzie. "Avengers: Koniec gry"serwuje epicki finał jednej z najgorętszych filmowych sag XXI wieku, w którym dokonano fuzji wybornego kina superbohaterskiego z karkołomnością fabularną najlepszych filmów o podróżach w czasie, a zwłaszcza "Powrotu do przyszłości". Tak właściwie każdej części niezrównanej trylogiiRoberta Zemeckisa można przypisać jakiś wątek "Końca gry", ale zgodnie z anty-spojlerową polityką zostawmy tę zabawę w odkrywanie odniesień czytelnikom i czytelniczkom.
Równie piękne w ostatnim filmie Anthony RussoAnthony'ego i Joe'go Russo jest zaufanie, jakim współtworzony przez nich sztab obdarzył fanów. Już poprzednia część w dużym stopniu odeszła od neutralności luźno powiązanych ze sobą epizodów uniwersum – broniących się zarówno jako osobne utwory, jak i elementy większej, filmowej układanki – ale "Wojna bez granic"jeszcze mogła okazać się strawna dla kogoś, kto poszedł do kina niejako w charakterze osoby towarzyszącej. Tymczasem na "Avengers: Koniec gry"przypadkowy widz nie ma się po co fatygować. To jest sequel wyłącznie dla miłośników MCU, którzy datę jego premiery zaznaczyli w kalendarzach jeszcze w dniu zaanonsowania tejże. Maniaków, którzy walkę o kamienie nieskończoności stoczyli u boku swych idoli po wielokroć, konfrontując później setki związanych z nią interpretacji, teorii czy punktów widzenia. Dzień premiery wieńczącego tę franczyzę tytułu był po prostu prawdziwym świętem każdego szanującego się fana filmowych adaptacji marvelowskich komiksów, a stanowiący jego clue seans – jego seansem. Tylko jego!
Jestem pewien, że dla decydentów Marvel Studios pojęcia z podręcznika do aktywnej sprzedaży są jednymi z kardynalnych. Nie mówimy tu o kinie autorskim, a o komercyjnej rozrywce obliczonej na jak najlepszy wynik boxoffice'owy, ale z solidną analizą finansową idzie tutaj w parze przeogromna pasja. Recenzjom "Player One"towarzyszyły jakże trafne opinie mówiące, że Steven Spielberg obnażył tam własnego, wewnętrznego, małoletniego geeka. Ciężko jednoznacznie rozstrzygnąć czyje konkretnie geekowe serduszko zabiło szybciej na planie "Końca gry", ale klimat młodzieńczej frajdy na wskroś przenikający pozycje wpisujące się w kanon Kina Nowej Przygody, do których zawsze wracamy z namaszczeniem, właśnie zyskał jeden z najpotężniejszych kamieni mocy.
"Avengers: Koniec gry"ogląda się tak samo pysznie, jak większość poprzednich 21 filmów, z których utkano prawdziwie imponującą, fabularną sieć, a trzygodzinny metraż niczego w tej kwestii nie zmienia. Ostatni epizod serii wyraźnie dzieli się na akty, różniące się między sobą ładunkiem dramaturgii, dozą humoru czy intensywnością akcji. Nim na dobre ocieramy łzy, jakie wraz z bohaterami wylaliśmy w post-apokaliptycznym świecie, podejmujemy się wraz z nimi szalonej, i w nie mniejszym stopniu skomplikowanej misji, prowadzącej do zapierającego dech w piersi rozwiązania i naprawdę wątpliwe, by ktoś niecierpliwie odliczał minuty pozostałe do końca projekcji.
Marvel Studios
Walt Disney Pictures
Wielkie brawa dla Marvel Studios za zbudowanie filmowego uniwersum z ponad dwudziestu tytułów, z których mało który schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, oraz za to, że mimo przesytu superbohaterskich produkcji studio wciąż potrafi sprawić, by ludzie chcieli je oglądać! Jak patetycznie by to nie zabrzmiało –"Koniec gry"to w jakimś sensie zmierzch pewnej epoki, nawet jeśli nie dla kinematografii, to już na pewno dla wielu entuzjastów ekipy w trykotach z pracowni Kevina Feige'a. Pozostaje nadzieja, że ten piękny koniec otworzy wrota równie pięknemu co on sam, nowemu początkowi i że w nadchodzących sequelach solowych produkcji wybrane postaci powrócą w należnej glorii i chwale.