Tak jak w oryginale z 2015 roku twórcy żenią ze sobą dwa gatunki: rodzinny komediodramat oraz kino akcji. "Ant-Man i Osa" to z jednej strony opowieść o dzieciach skazanych na rozłąkę z
Wśród filmowych cegiełek, z których zbudowano dotąd uniwersum Marvela, trudno chyba o dwie bardziej różniące się od siebie produkcje niż "Avengers: Wojna bez granic" oraz "Ant-Man i Osa". Pod względem skali realizacji widowisko braci Russo to jak dotąd najwystawniejsza produkcja w dziejach studia: z kilkudziesięcioma bohaterami, fabułą rozgrywającą się równocześnie w paru galaktykach oraz niebotycznie wysoką stawką pojedynku między siłami dobra i zła. Na tle "Avengersów" przygody pary "owadzich" herosów jawią się niczym kameralna komedia familijna. Choć nie brak tu rewii efektów CGI (budżet wyniósł 160 milionów dolarów!), sercem filmu pozostaje opowieść o dwóch rodzinach szukających sposobu na to, by ponownie zjednoczyć się z bliskimi. To nie przypadek, że oba tytuły trafiły do kin w kilkumiesięcznym odstępie. Po apokaliptycznej nawałnicy przyszło chwilowe rozpogodzenie. Epicką narrację zastąpiło bardziej intymne opowiadanie. Makro przeszło w mikro.
Nie łudźcie się: jeśli jakimś zrządzeniem losu postanowiliście rozpocząć przygodę z MCU dopiero teraz na wysokości 20. odcinka cyklu, będziecie potrzebować czasu, by połapać się w meandrach historii. W prologu twórcy bez ostrzeżenia wrzucają widza w sam środek akcji, z której trudno cokolwiek zrozumieć, jeśli nie widziało się pierwszej części. Dezorientacja zaczyna ustępować miejsca rozbawieniu, gdy na ekranie pojawia się połówka tytułowego duetu, Scott Lang vel Ant-Man (Paul Rudd). Poczciwy eks-złodziej, z którym widzieliśmy się ostatni raz na lotnisku w Lipsku w "Wojnie bohaterów", doprowadził wreszcie do ładu życie prywatne i zawodowe. Udało mu się pogodzić z byłą żoną i nadrobić stracony czas z ukochaną córką Cassie, ponadto wraz najlepszym kumplem Louisem (Michael Peña raz jeszcze deklasuje kolegów z obsady) zdołał rozkręcić firmę zajmującą się zabezpieczeniami. Kiedy więc wydaje się, że Scott jest już o krok od wyjścia na prostą, kłopoty znów pukają do jego drzwi.
Tak jak w oryginale z 2015 roku twórcy żenią ze sobą dwa gatunki: rodzinny komediodramat oraz kino akcji. "Ant-Man i Osa" to z jednej strony opowieść o dzieciach skazanych na rozłąkę z rodzicami, a zarazem zmuszonych płacić wysoką cenę za błędy swoich ojców i matek. Z drugiej - karuzela pościgów i bijatyk, którą napędza wątek poszukiwań Jane Van Dyne (Michelle Pfeiffer) uwięzionej w wymiarze kwantowym. O ile jednak pierwszy "Ant-Man" - mały heros o wielkim sercu - w harmonijny sposób łączył obydwie konwencje, wyciskając przy okazji łezkę wzruszenia, w sequelu górę bierze akcja. W natłoku zdarzeń twórcom zaczyna, niestety, brakować czasu na rozwój bohaterów oraz relacji między nimi. Scott zostaje sprowadzony do bycia drużynowym dowcipnisiem, podminowany doktor Pym (Michael Douglas) złości się na wszystkich dookoła, zaś jego córka Hope (Evangeline Lilly) na przemian nokautuje złoczyńców albo drwi z zadufanych facetów. W zasadzie jedyną postacią, która przechodzi tu jakąś przemianę, jest Ava Starr alias Duch (Hannah John-Kamen) - mistrzyni kamuflażu dźwigająca bagaż traumatycznych wspomnień, w równym stopniu złowieszcza co budząca współczucie. Choć jej zadanie w fabule polega na uprzykrzaniu życia tytułowej dwójce, trudno nazwać ją złoczyńcą. Tego w Marvelu jeszcze nie było: superbohaterowie nie mają na pieńku z superłotrem.
Nawet jeśli trzeci akt wydaje się przeładowany atrakcjami, a dialogi cierpią chwilami na nadmiar pseudonaukowego mumbo-jumbo, "Ant-Man i Osa" wciąż oferują widzom kawał lekkiej wakacyjnej rozrywki. Pełno tu absurdalnego humoru słownego i sytuacyjnego (w którym celuje zwłaszcza dokazujące na drugim planie trio Peña/T.I./Dastmalchian), a także zainscenizowanych z polotem scen rozwałki. Osoby odpowiedzialne za realizację tych drugich wyciskają, ile się da z konceptu technologii pozwalającej zmieniać rozmiary ludzi i przedmiotów. Sprint po ostrzu noża przecinającego powietrze oraz pościg na samochodzie zamienionym w hulajnogę to tylko niektóre z szalonych pomysłów, jakie udało się przenieść na ekran. Koniec końców film Reeda przypomina, że w hollywoodzkich widowiskach nie liczy się skala spektaklu, lecz kreatywność i tzw. czynnik ludzki: aktorska chemia, talent komediowy, charyzma. Mała rzecz, a cieszy.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu