"Ach, śpij, kochanie" próbuje być na przemian czarnym kryminałem, rozliczeniowym obrazem Polski lat 50. oraz dramatem psychologicznym. W rezultacie powstał jednak z lekka usypiający teatr
Władysław Mazurkiewicz nie trzymał w piwnicy zasuszonych zwłok matki. Nie uważał się również za bożego posłannika ani artystę wytwarzającego dzieła sztuki przy pomocy noża i pistoletu. Zabijał dla pieniędzy – najpierw w trakcie niemieckiej okupacji, później pod czujnym okiem stalinowskiej władzy. Mówi się, że miał wysoko postawionych mocodawców, dzięki którym przez lata czuł się bezkarny. Udowodniono mu sześć zabójstw, choć liczba jego ofiar była podobno kilka razy większa. Za sprawą nienagannych manier oraz wytwornej garderoby zyskał w rodzinnym Krakowie przydomek Piękny Władek. Później, gdy na jaw wyszły jego niepiękne postępki, stał się "eleganckim mordercą". W sumie też ładnie.
Biografia Mazurkiewicza kryła w sobie materiał na kilka różnych filmów. Można ją było po hollywoodzku przerobić na dreszczowiec w stylu "Obywatela X" – detektywistyczną intrygę, w której nieugiętemu śledczemu kłody pod nogi rzuca komunistyczna machina biurokratyczna. Ewentualnie na kino moralnego niepokoju – opowieść o tym, jak w PRL-u deptało się prawo i godność ludzką, a także przetrącało etyczne kręgosłupy. Jeszcze inny reżyser dostrzegłby tu okazję do nakreślenia fascynującego portretu zbrodniarza, któremu historyczne okoliczności pozwoliły łączyć przyjemne (zabijanie) z pożytecznym (szybkim zarobkiem). Twórcy "Ach, śpij, kochanie" wybrali inną drogę. Nakręcili film próbujący być na przemian czarnym kryminałem, rozliczeniowym obrazem Polski lat 50. oraz dramatem psychologicznym. W rezultacie powstał jednak z lekka usypiający teatr telewizji, który nie broni się zbytnio ani jako mądra rozrywka, ani jako Dzieło z Ambicjami.
Jak na kino gatunkowe, za mało tu napięcia i tajemnicy. Od pierwszej sceny wiadomo, kto zabija, śledztwo jest monotonne, zaś ujęcie sprawcy następuje stosunkowo szybko i bezboleśnie. Scenariusz bierze wówczas zakręt i zaczyna się drugi film, tym razem o złych ubekach i męczennikach autorytarnego systemu. Bohaterowie zasępiają się, sekcja smyczkowa na ścieżce dźwiękowej zawodzi na całego, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że ekranowej historii brakuje emocjonalnego ciężaru. Wszystko tu wydaje się płaskie, wycięte z kartonu: rozterki wodzonego na pokuszenie ostatniego sprawiedliwego (Tomasz Schuchardt), jego uczucie do pięknej kelnerki (Karolina Gruszka) oraz ambiwalentna, mentorsko-uczniowska relacja, jaką udaje mu się nawiązać z Mazurkiewiczem (Andrzej Chyra). Kto widział zeszłoroczne "Jestem mordercą", ten wie, że z podobnej – również inspirowanej autentycznymi zdarzeniami – fabuły da się wycisnąć znacznie, znacznie więcej.
Na niekorzyść "Ach, śpij, kochanie" działa również fakt, że wszyscy aktorzy grają tak, jakby występowali w różnych filmach. Schuchardt oraz wystylizowana na Veronikę LakeKatarzyna Warnke przypominają postacie z czarnego kina, Chyra raz jest Hannibalem Lecterem, kiedy indziej bohaterem tragicznym, z kolei Andrzej Grabowski i Bogusław Linda "lecą" swoim standardowym repertuarem – jeden wciela się w agresywnego prymitywa, drugi – w cynicznego łajdaka. Jeśli chodzi o stronę wizualną, warto docenić przede wszystkim pracę operatora Adama Sikory, który pomimo skromnego budżetu starał się nadać obrazowi elegancki noirowy sznyt. W najlepszych momentach nieprzyjazny, duszny Kraków przypomina tu Belfast z "Niepotrzebni mogą odejść" albo Nowy Jork z "Nagiego miasta". To jednak za mało, by temu "Kochaniu" wybaczyć jego niedoskonałości.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu