Wasilewski jest też wyśmienity w inscenizowaniu zwykłego dziania się, w sugerowaniu pewnych stanów swoich bohaterek bez nachalnego zagadywania widza. Wszystkie cztery aktorki grają skupione,
Kiedy runął mur berliński, w Polsce powiało wolnością. Ale – jak pokazuje w swoim najnowszym filmie Tomasz Wasilewski – oddychania tym nowym, świeżym powietrzem, musieliśmy się dopiero nauczyć. Po "Płynących wieżowcach" reżyser pokazuje nam anonimowe polskie blokowisko A.D. 1990; idzie tropem Kieślowskiego i zagląda do mieszkań, sypialni i dusz tutejszych lokatorów. W 1983 roku, w środku stanu wojennego, Martyna Jakubowicz śpiewała, że "w domach z betonu nie ma wolnej miłości", ale ze "Zjednoczonych stanów miłości" wynika, że jej piosenka była równie aktualna 7 lat później, już po zmianie ustrojowej. Wasilewski dowodzi, że na przełomie lat 80. i 90. klatki schodowe wciąż były jeszcze przede wszystkim… klatkami. A mimo to, jeśli ktoś pytał cię, "czy jesteś szczęśliwa", wypadało odpowiedzieć "tak". Zupełnie jak robi się to za oceanem, w prawdziwych United States.
W 1990 roku reżyser miał 10 lat i jego film wygląda zupełnie niczym wyblakłe zdjęcia z epoki. Kolory są sprane, scenografię stanowią meblościanki i paprotki, a nad wszystkim zawisła ponura cisza. Z każdego kąta trochę straszą, trochę śmieszą - a trochę budzą melancholię – obciachowe swetry, utwardzone fryzury, ortalionowe dresy czy workowate, bladoniebieskie dżinsy z Niemiec. Na obiad je się kotlety z ziemniakami, w ramach sportu uprawia siermiężny aerobik przy dźwiękach przeboju Whitney Houston, a zamiast Internetu jest osiedlowa wypożyczalnia piraconych VHS-ów. Gdyby nie ponury, rozliczeniowy ton, film można by posądzić o transformacyjną nostalgię.
Niestety, jest się z czym rozliczać. Bloki Wasilewskiego patriarchatem stoją; nawet jeśli mężczyźni są tu głównie nieobecni, niepomocni lub w ogóle niepotrzebni. Zupełnie jak bóg – zresztą kolejny facet – który organizuje symbolicznie czas i przestrzeń, wyznaczając osiedlowy rytm mszy, kolęd i pogrzebów. Ale oferta Zbawiciela przystaje do rzeczywistości niczym odpustowy święty obrazek z Matką Boską. W takiej sytuacji reżyser zwraca się ku kobietom: matkom, żonom, kochankom, lesbijkom. Śledzi, jak w bijących echem klatkach schodowych splatają się życiorysy czterech bohaterek. Każda o czymś marzy: Marzena (Marta Nieradkiewicz) o karierze modelki, Iza (Magdalena Cielecka) o Karolu (Andrzej Chyra), a Renata (Dorota Kolak) o Marzenie. Agatę (Julia Kijowska) trapi z kolei bliżej nieokreślona potrzeba ucieczki, wyrwania się, buntu. To niespełnienie odbija się na ich bladych twarzach, w ich wymiętych ciałach, desperackich gestach. Są jak ptaki fruwające po pokoju Renaty: niby wypuszczone z klatek, a jednak wciąż uwięzione wśród czterech ścian. "Zjednoczone stany miłości" to opowieść o tym, jak wyczerpywał się polski model życiowej stabilizacji początku lat 90.
Dla osób z pokolenia reżysera tamten czas był domeną Teleranka, gumy Turbo i trzepaka. Wasilewski pokazuje jednak, że w mieszkaniach ich rodziców - oprócz Teleexpresu czy Wiadomości – gościło również pożądanie. Ktoś romansował z czyimś ojcem, ktoś podkochiwał się w sąsiadce, ktoś uprawiał za ścianą seks albo oglądał przaśne pornosy na wideo. Ta dwupłaszczyznowość świata przedstawionego - gdzie za nostalgiczną fasadą zieje otchłań namiętności - ma w sobie coś z twórczości Ulricha Seidla. Wystarczy podrapać i farba odpada. Austriak nagminnie zamyka swoich bohaterów w więzieniu beznamiętnych kadrów, pokazuje ich upodlonych i obnażonych, fizycznie oraz emocjonalnie. Wasilewski podobnie: od swoich gwiazd wymaga aktów niesłychanej odwagi, bez poczucia żenady przekracza granicę ich intymności. I nie może nie robić to wrażenia. Wszystkie cztery aktorki grają skupione, powściągliwe, świetne role; zwłaszcza napięta niczym struna Kijowska oraz hipnotyzująca pozornym spokojem Kolak.
Wasilewski jest też wyśmienity w inscenizowaniu zwykłego dziania się, w sugerowaniu pewnych stanów swoich bohaterek bez nachalnego zagadywania widza. Potrzeba miotającej się jak dzikie zwierzątko Agaty pozostaje niewyrażona, niezdefiniowana, a jednak ją rozumiemy – a raczej czujemy. Podobnie jest z desperackimi próbami, jakie podejmuje Renata, by zwrócić uwagę sąsiadki. Gorzej wypada wątek Izy, zbyt ufnie podparty na telenowelowej kliszy o kobiecie wzgardzonej, zbyt łatwo spuentowany przez dramaturgiczny wykrzyknik. Cóż, twórca błyskawicznie się rozwija, ale brakuje mu jeszcze dyscypliny. Przypomina w tym nieco Małgorzatę Szumowską sprzed dojrzałego "Body/Ciała"; dziedziczy zresztą niektóre jej przywary. Podobnie jak ona jest on w swojej dezynwolturze szczery, niewinny wręcz. Ale nieco zbyt łatwo daje się ponieść efektownym - żeby nie powiedzieć: efekciarskim – konceptom. Za bardzo lubuje się w transgresji dla samej transgresji, w komponowaniu efektownych kadrów i "mocnych" obrazów, które sprzeniewierzają się wewnętrznej logice świata czy postaci. Damscy bokserzy i masturbatorzy, przygodny seks w kiblu i nagie leżakowanie na kanapie - ciut za dużo tu tego (nie)szczęścia.
Czarnowidztwo twórcy filmu graniczy bowiem ze ślepotą. Wasilewski chce wyciągać niechciane prawdy i opowiadać wyparte historie, ale jest przy tym tak poważny, że gubi gdzieś naturalność. Niby wpuszcza gdzieniegdzie trochę powietrza, niby ma poczucie humoru; widoczne na przykład w scenie wodnego aerobiku niemieckich kuracjuszek – niemal jak z Seidla. Tyle, że Austriakowi jakimś cudem udaje się równoważyć okrucieństwo i zgrywę ze współczuciem; jego kamera patrzy na kompromitujących się bohaterów bez dwuznacznych intencji. A nagość u Wasilewskiego ma w sobie jakiś narcyzm, pozę, która idzie w poprzek postulatowi szczerości. Już sama wizja początku lat 90. jest raczej efektownym kostiumem niż narzędziem jakiejś głębszej refleksji. Tym zjednoczonym stanom miłości miejscami zbyt blisko do stanu miłości własnej.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu