Recenzja serialu

Rodziny takie jak nasza (2024)
Thomas Vinterberg
Nikolaj Lie Kaas
Amaryllis April August

Potop iluzji

Serial jest symulacją bliskiej przyszłości, a także odwróconą metaforą tu i teraz. Powstał w momencie, kiedy ruch migracji przebiega w drugą stronę – nie z krajów Północy ku lądom południowym,
Potop iluzji
Jak będzie wyglądać koniec świata – przynajmniej takiego, jaki znamy? To pytanie, na które kultura chętnie odpowiada, sięgając po mniej lub bardziej fantastyczne scenariusze. Także Thomas Vinterberg sobie je zadał. Odpowiedzią jest serial "Rodziny takie jak nasza". Już tytuł sugeruje, że jest to wizja apokalipsy całkiem zwyczajnej, czyli takiej, jakiej spodziewamy się najmniej. Ale właśnie takiej, która jest najbardziej prawdopodobna. 


Tak, Vinterberg – ten specjalista od dramatów psychologicznych, wejrzeń w ludzką duszę, który wraz z Larsem von Trierem podpisywał niegdyś manifest Dogmy 95, przyrzekając wierność filmowemu realizmowi – nakręcił serial postapokaliptyczny. Ale tym razem Ziemi nie zagrażają kosmici, zombie ani nawet zabójczy wirus, ale jedynie lekko podnoszący się stan wód. Według proponowanego przez Duńczyka scenariusza w pierwszej kolejności miałaby ucierpieć Holandia, jako kraj położony w dużej mierze poniżej poziomu morza. W drugiej kolejności woda z roztapiających się lodowców zagroziłaby Danii, rozmieszczonej na ponad 480 wyspach i leżącej jedynie 30 metrów nad linią wody. 

Każdy z odcinków rozpoczyna przekaz medialny, streszczający sytuację kraju z dnia na dzień pogrążającego się w chaosie. Ale to opowieść postapo w naprawdę całkiem innym stylu, więc ci, którzy liczą na efektowne sceny zalewania miast, ewakuacji ludności, walki z żywiołem, rozczarują się. Dramaturgii, napięcia, zagrożenia i wszędobylskiego strachu jednak nie zabraknie. Dania, jako kraj przezorny i racjonalny, postanowiła uprzedzić wydarzenia, biorąc lekcję od Holendrów, których znajdujący się pod wodą kraj w jedną chwilę zbankrutował. Duńczycy chcą tego uniknąć, zależy im na minimalizowaniu szkód – postanawiają więc zawczasu rozwiązać kraj, a mieszkańców przesiedlić z dala od zagrożenia. Podstawowym zagadnieniem podejmowanym przez Duńczyka nie jest więc kryzys klimatyczny czy powodzie, ale migracja, generująca całą rzeszę kolosalnych problemów.


Obserwujemy je z punktu widzenia kilku rodzin – z różnych klas społecznych, o różnorakim statusie materialnym, wpływach, możliwościach i wykształceniu. Od bezrobotnej samotnej matki przez nieźle sytuowaną klasę średnią po spadkobierców fortuny, mieszkających z pałacyku. Vinterbergowi zależy, by przeprowadzić swoich bohaterów przez proces przesiedlenia w jak najbardziej wiarygodny i realistyczny sposób. Śledzimy państwowe procedury relokacji, implementację nowego prawa na czasy kryzysu, a przede wszystkim zwykłe, ludzkie reakcje na całkowicie niespodziewaną sytuację, która doszczętnie rujnuje ich dotychczasowe życie. Z mieszanką fascynacji i przerażenia oglądamy kolejne kroki filmowych postaci, których życie legło w gruzach. I to dosłownie w jedną chwilę – premier ogłosił bowiem decyzję o zamknięciu państwa na konferencji prasowej, w żaden sposób tego wcześniej nie zapowiedziawszy. 


Decyzja ta momentalnie pociąga za sobą najróżniejsze konsekwencje: nagle nieruchomości będące dla wielu lokatą na przyszłość całkowicie tracą na wartości, masy społeczne zostają bez pracy, bo kto potrzebuje budowlańców, architektów, planistów i urzędników w kraju, który się zamyka. Sytuacja ta dotyka w jakiś sposób każdego z bohaterów. Ale relokacja to również przymusowe rozdzielenie bliższej i dalszej rodziny, kochanków, przyjaciół, nawet matki z małym synkiem. Obok kwestii ekonomicznych puchną również problemy emocjonalne, sercowe, najbardziej intymne. I to właśnie one niosą tę opowieść.

Vinterberg zadbał, by każda rodzina, której losy śledzimy, otrzymała wątek łapiący za serce. Najmocniej wybija się aspekt melodramatyczny w głównej nitce fabularnej, dotyczący losów kończącej liceum Laury (Amaryllis April August), która przeżywa swoją pierwszą miłość z rówieśnikiem zagrożonym przeniesieniem na drugi koniec Europy, tysiące kilometrów od niej. 

Relokacja ma się odbyć po linii statusu. Kto jest w stanie opuścić kraj sam – powinien to uczynić. Ci, którzy nie mają kontaktów zagranicznych, pozwolenia na pracę w konkretnym kraju albo nie dysponują pożądanym wykształceniem, muszą liczyć na państwo, negocjujące z europejskimi krajami warunki przeniesienia swoich obywateli. Matka Laury, samotna kobieta z problemami zdrowotnymi, niezdolna do pracy i z debetem na koncie, może liczyć jedynie na transfer do Rumunii. Ojciec Laury ze swoją nową rodziną, wykorzystując znajomości, wybiera się do Paryża, gdzie ma dostać obietnicę zatrudnienia – wpierw na czarno, ale to (niby) tylko formalność. Miejsce przeniesienia ma znaczenie również z tego względu, że po wjechaniu na teren nowej ojczyzny nie można jej opuścić.  

Vinterberg, dbając o odtworzenie społecznych, psychologicznych, emocjonalnych, ale również geopolitycznych realiów, kreśli wizję, która powolutku, z odcinka na odcinek, w sposób radykalny podkopuje nasze poczucie bezpieczeństwa, wskazując na iluzoryczność tego, co wydaje się nienaruszalne – na czele ze społecznym statusem. Bo serial jest jednocześnie symulacją bliskiej przyszłości, a także odwróconą metaforą tu i teraz. Powstał w momencie, kiedy ruch migracji przebiega w drugą stronę – nie z krajów Północy ku lądom południowym, ale z Południa – Afryki, Bliskiego Wschodu, Azji – ku zamożnym krajom Zachodnim. Zamieniając role, Duńczyk unaocznia i uwrażliwia na dramat tych wszystkich, którzy dziś kołaczą do bram Europy – również ze względu na zmiany klimatyczne. Bohaterom także przyjdzie forsować zielone granice, mierzyć się z bezwzględnymi i zdeprawowanymi przez korupcję przemytnikami ludzi, polegać na zdezelowanych stateczkach i znosić pogardę bezwzględnego prawa. W jedną chwilę z uprzywilejowanych obywateli Starej Europy stają się globalnymi pariasami, na kształt dzisiejszych Syryjczyków, Palestyńczyków czy Afrykanów. Vinterberg z całą dosłownością udowadnia – dbając przecież tak bardzo o zachowanie realizmu – że geopolityka może w jedną chwilę się przebiegunowić z powodu postępującego kryzysu klimatycznego; stare układy mogą stracić na znaczeniu, a przywileje po prostu prysnąć.

Ta głęboko niepokojąca wizja nowego światowego ładu ma również swoje czarne charaktery – i nie chodzi tylko o wdzierająca się coraz głębiej w ląd wodę.  Bezwzględność światowej polityki czy tracone w jedną chwilę oszczędności całego życia również nie wyczerpują puli problemów. Dobór antagonistów jest, jak się zdaje, podyktowany stereotypami. Vinterberg tak bardzo chciał wskazać na odwrócenie światowych hierarchii, jednocześnie podbijając dramaturgię swojej opowieści, że wynaturzył międzyludzkie stosunki – ze szkodą dla konkretnych nacji. Może tak bardzo rzuca się to w oczy, bo dotyczy Polaków: właśnie nasi rodacy mają ważną i negatywną rolę do odegrania w tej historii, zaraz obok Rumunów i Rosjan, ale też Francuzów. 

Podróżujący przez Polskę bohaterowie są narażeni na różnorakie zagrożenia, które duński reżyser generuje na potrzeby snucia emocjonującej historii. Pociągi są zdezelowane, dworce brudne, podróżni pijani, a w małych miasteczkach grasują samozwańczy stróże porządku, "broniący" miejscową ludność przed uchodźcami. Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę, że Vinterberg opowiada o świecie przyszłości i to doświadczonej przez kataklizm, więc być może wszystkie nowe składy kolejowe akurat zalała wielka fala, a ludzie piją z rozpaczy… Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że obywatele Europy Środkowo-Wschodniej odgrywają w tej postapokaliptycznej opowieści rolę krwiożernych zombie, mimo że – dla zachowania względnej równowagi – znalazło się miejsce także dla dobrych Polaków, a nawet Rosjan. 


Z naszego polskiego punktu widzenia rzuca się w oczy również względny spokój, z jakim serialowi Duńczycy godzą się z zaistniałą sytuacją. Trudno podczas oglądania nie myśleć o tym, jak analogiczna sytuacja przebiegałaby w Polsce. Co by się działo, gdyby ten czy inny polityk, kierując się takimi czy siakimi argumentami, w jedną chwilę zarządził, że rozwiązuje nasze państwo? Że Polska, jej polityczna ciągłość, waluta, administracja, w jedną chwile po prostu przestają istnieć, a Polacy mogą żyć co najwyżej w rozproszonych po całym świecie diasporach? Świat by zapłonął – bez dwóch zdań! Tymczasem w Danii większość się podporządkowuje, posłusznie idzie do urzędu, wchodzi na statek i z przydziałem w Rumunii, Polsce czy Finlandii zostawia całą swoją narodową tożsamość za sobą. Jakieś dalekie echa protestów co prawda da się słyszeć, ale pozostają dla tej historii tylko szumem. 


Biorąc pod uwagę nawet kulturowe różnice, to wciąż wydaje się mało prawdopodobne. Ale ewidentnie Vinterberg nie chciał koncentrować się na konsekwencjach w skali makro, tylko na doświadczeniu końca świata z perspektywy mikro-wspólnot małych rodzin. Dlatego trudno uznać serial za coś więcej niż geopolityczne sudoku, intelektualne wyzwanie – zadanie do pomyślenia na temat możliwych, a nawet całkiem prawdopodobnych scenariuszy na zbliżającą się przyszłość. Jakkolwiek ostatecznie dzieło Duńczyka oceniać, trudno odmówić mu jednego: potrafi do głębi wstrząsnąć, wprowadzając nas w stan niepokoju o kruchy społeczny, polityczny, klasowy ład, którego w tym momencie jesteśmy – jakkolwiek patrzeć – beneficjentami.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?