Czytam tu sobie, jaki to banalny film, że scenariusz z dziurami, że nierealistyczne, że co dalej, itp. A
mnie się wydaje, że tu nie o realizm czy logikę chodziło - bo to opowiastka filozoficzna o kondycji
człowieczeństwa. I bardzo mi się spodobała.
Oczywiście, że słyszeli. Tak się nazywała łajba mego ojca. 35 lat ciężkiej pracy, ale w końcu wyskoczyliśmy na biegun oglądać foki.
Co do tytułu - ja bym jednak dał: "Zmysł doskonały". ("ew. 'idealny')
co do filmu - jeden z moich najukochańszych. Być może również dlatego, że, moim zdaniem, absolutnie niejednoznaczny. Uwielbiam otwarte zakończenia - choć tu jest akurat dość zamknięte - ale cały film da się zinterpretować na wiele sposobów. Tak, myślałem o tym, że miłość jest idealnym zmysłem ('najprostsze' wytłumaczenie). Ale to równie dobrze może być też właśnie film o tym, żeby cieszyć się życiem itp. itd. blabla. Ale może być też właśnie tak, że 'zmysłem' idealnym jest człowiek. Drugi człowiek...
...i to także w taki sposób, że - w obliczu apokalipsy ('apokalipsy'?) - pożądamy bliskości, drugiego człowieka, tak bardzo, że aż wmawiamy sobie, że to wielka miłość. Bo niby co miałoby sugerować, że Eva i Ewan tak się strasznie pokochali? To bliski koniec świata mógł ich wpędzić w swoje objęcia. Tylko to im zostało. Tak czuli się bezpieczniejsi, szczęśliwsi... Było im raźniej... Nie wykluczam takiej opcji.