Po pierwsze, to nie jest Star Trek. Ten serial jest tak daleki od pierwowzorów, jak to tylko możliwe. W kilku momentach ciężko mi było określić, z czym tak naprawdę mam do czynienia. Czy to nowa wersja Gwiezdnych Wojen(wnioskując po ilości efektów specjalnych)? A może nowy Prometeusz(wnioskując po głupocie załogi)? W kilku momentach na poważnie obawiałem się, że ktoś zacznie wymachiwać mieczem świetlnym.. Ja rozumiem, że jakoś trzeba tę fabułę posunąć do przodu, ale dlaczego po wyraźnym rozkazie kapitana aby unikać bliższego kontaktu z 'obiektem' komandor Burnham ląduje na nim(DYSCYPLINA)??? Nie mogli doprowadzić do kontaktu w jakiś mniej idiotyczny sposób? No szkoda że jeszcze nie wdepneła w jakieś grzybki... :)Dodatkowo proszę mi jeszcze wytłumaczyć, jak to jest możliwe, że w prequelu technologie będące w posiadaniu załogi są znacznie bardziej zaawansowane względem późniejszych wersji? Jakby tych głupot było mało, to jest jeszcze to super obezwładnienie kapitana statku, które trwało chyba jakieś 5 sekund(POWAŻNIE!?).. Fakt iż został wykonany przez człowieka(Michael nie jest Vulcanem) tylko pogłębia poczucie iż twórcy chyba nie za wiele wiedzą o Star Treku. Po dwóch odcinkach ciężko także powiedzieć coś pozytywnego o grze aktorskiej. Jedyną osobą która pokazała jakiś charakter był Doug Jones- Saru. Reszta załogi była całkowicie bezpłciowa i naprawdę trudno znaleźć pomiędzy nimi jakąś 'chemię'. W fabule nie ma jak narazie niczego wartego uwagi. Ot takie: poleciałem tam, zrobiłem to i owo, wróciłem. Wyróżnić na plus można jedynie dobrze zrobione efekty specjalne. Nie wiem czy będę w stanie zmusić się do obejrzenia następnych odcinków...