"Knuckles", kiedy trafia strike, jest zaskakująco zabawnym remakiem "Sonica". Widać wtedy, że ma na siebie mnóstwo pozytywnie rąbniętych pomysłów i że jego twórcy chcieli wycisnąć jak najwięcej z
"Sonic: Szybki jak błyskawica" zarobił ponad 300 milionów dolarów. Jego kontynuacja zarobiła ponad 400 milionów dolarów. Wniosek był jasny. Sonic jest gwiazdą franczyzy filmowej, a franczyzy filmowe wiążą się z pieniędzmi. Dużymi pieniędzmi. Takim rozumowaniem musiało się kierować kierownictwo Paramount Global, dając zielone światło dla kolejnego filmu z serii i sześcioodcinkowego miniserialu, który miał mu towarzyszyć.
Owoc ich prac, "Knuckles" jest stosunkowo lekkostrawny w oglądaniu. Może jednak pozostawić niesmak u niektórych odbiorców. Odczują go zwłaszcza fani serii-matki, którzy trzymali kciuki za to, by alternatywny format pozwoli scenarzystom zagłębić się w świat ich ulubionych niskorosłych demonów prędkości. O dziwo, miniserial może rozczarować nie tylko ich, gdyż fabularnie jest bezpieczną kalką pomysłów z pierwszego filmu. Co prawda stara się to zamaskować okazjonalnymi wybuchami absurdu rodem z "Sonic 2: Szybki jak błyskawica", ale jasne jest, że w dłuższym biegu może to nie wystarczyć.
Głównym problemem zdaje się dysonans pomiędzy zarysem fabuły a jej faktyczną formą. W materiałach marketingowych możemy się dowiedzieć, że kolczatka Knuckles (Idris Elba), dawny przeciwnik jeża Sonica (Ben Schwartz), zgodził się wyszkolić Wade'a Whipple'a (Adam Pally), osiedlowego gliniarza-fajtłapę, na prawdziwego wojownika. Pomogłoby mu to również w poszukiwaniu swojego miejsca na tej niebieskiej kulce zwanej Ziemią.
Niestety, miniserial jasno pokazuje, że to Wade jest jej głównym bohaterem, a kolczasty wojownik pełni jedynie rolę pomostu między jego fałdami tłuszczu a rozgrywającymi się wokół nich wydarzeniami. Miota się między prawdziwymi emocjami a przesadną bufonadą, wykazując wyraźny brak zrozumienia, czy powinien dążyć do bardziej komediowej roli, czy też oddać swoim troskom pełnię sprawiedliwości.
Pozostając w temacie oddawania sprawiedliwości: jeśli spodziewaliście się, że "Knuckles" będzie prologiem do "Sonic 3", to czeka was niemiłe zaskoczenie. Można by nawet rzec, że wasze oczekiwania zostaną zmiażdżone przez kreskówkowo duże kowadło, a następnie zmielone na drobny mak. Spektakularne pojedynki i 700-metrowe roboty są tu w zasadzie nieobecne. Zamiast tego wizytówką miniserialu jest... obrona świec szabatowych przez kolczatkę i żydowską matkę Wade'a (Stockard Channing) przed bandytami, a także siedmiominutowa rock opera, w której Wade wciela się w rolę swojego czerwonego nauczyciela. Nie, nie żartuję.
W półgodzinnych dawkach taka wycieczka po różnych niedorzecznościach jest w miarę zabawna, a czasami wręcz intrygująca. Smuci więc, że twórcy nie pokusili się o gościnne występy wokalistów i aktorów głosowych, którzy z serią-matką są związani nierzadko od ponad 25 lat. Szkoda też mieć wrażenie, że Knuckles został odsunięty na margines we własnym serialu. Można teoretyzować, że taki zabieg miał na celu zminimalizowanie kosztów z myślą o przeznaczeniu reszty budżetu na najbardziej dynamiczne sekwencje akcji... ale co z tego, skoro takich pojawia się tylko cztery?
"Knuckles", kiedy trafia strike, jest zaskakująco zabawnym remakiem "Sonica". Widać wtedy, że ma na siebie mnóstwo pozytywnie rąbniętych pomysłów i że jego twórcy chcieli wycisnąć jak najwięcej z ograniczonego budżetu. W przypadku trafienia spare jest festiwalem product placementu, który cierpi na nieuleczalny brak stawek i napięcia. Zdaje się też ignorować swoją śmiertelnie poważną gwiazdę na rzecz postaci, których emocjonalna głębia nie przekracza nawet absolutnego minimum.
Po obejrzeniu ostatniego odcinka niemożliwe jest uniknięcie wrażenia, jakoby "Sonic 3" może okazać się rozczarowującym pierdnięciem. Koniec końców trudno sobie wyobrazić, jak jeż Shadow zostaje specem od krav maga. Jeszcze trudniej jest wyobrazić sobie, że staje się pierwszym w historii homunculusem-judaistą.