Biały Wieloryb i mech na wzgórzu

Remaster "Xenosków" nie wprowadza spektakularnych zmian względem pierwotnej wersji. Fakt, fabuła uległa poszerzeniu, ale wszystkie pozostałe zmiany mają bardziej kosmetyczny charakter. Jest to
Biały Wieloryb i mech na wzgórzu
W 2018 roku Tetsuya Takahashi, założyciel Monolith Soft, został zapytany o chęć przeniesienia na Nintendo Switch jednej ze swoich gier. I choć entuzjazm dla tego przedsięwzięcia był przeogromny, to jak zwykle na przeszkodzie stanęły pieniądze. Tetsuya przyznał, że przerzucenie "Xenoblade Chronicles X" na konsolę nowej generacji pochłonęłoby masę środków głównie ze względu na rozmiar tego tytułu. Trochę to zajęło, ale najwyraźniej złote monety wreszcie się znalazły, bo na zeszłorocznym Nintendo Direct przedstawiciele Nintendo z dumą zapowiedzieli remasterowaną wersję gry z wielkim mechem na okładce.


Ludzkość złapana w międzyplanetarny konflikt nie może już spokojnie zamieszkiwać Ziemi. Następuje potężny exodus, w wyniku którego ocalała, jakżeby inaczej, tylko jedna arka. Żeby nie było zbyt lekko, również ona ulega awarii. Na szczęście rozbija się akurat na Mirze, planecie, której warunki do życia zaskakująco przypominają ziemskie. Ludzkość szybko zwiera szyki i blacha po blasze, struktura po strukturze, doprowadza do wybudowania potężnego miasta-molocha zwanego Nowe Los Angeles. Tubylcy zamieszkujący planetę nie do końca cieszą się z nowych osadników i przy każdej możliwej okazji starają się uprzykrzyć im życie. 

Trud opanowania zarówno narastającego globalnego chaosu, jak i zwykłych, przyziemnych problemów mieszkańców Nowego Los Angeles spocznie na barkach wykreowanego przez nas awatara. Podjęłam kilka prób stworzenia w miarę przyzwoicie wyglądającej postaci, ale najwyraźniej kreator nie był modułem wartym odświeżenia. Przy pierwszej możliwej okazji wyposażyłam postać w hełm zakrywający jej szpetną facjatę i ruszyłam na podbój Miry. To, co zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach.


"Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition" jest definicją rozmachu. Rozległe, niemal niekończące się przestrzenie o wyraźnie wydzielonych biomach bezsprzecznie stanowią jedną z największych zalet tej gry. Stworzenie zróżnicowanego, a jednocześnie sprawiającego wrażenie żywego i, powiedzmy, w miarę autentycznego środowiska nie należy do łatwych zadań. Monolith nie musiał długo eksperymentować, by znaleźć swój pomysł na idealną kreację świata. Co widać, gdy spojrzymy na bestie kroczące po poszczególnych miejscówkach. Przedstawiciele grożącej nam fauny i flory wyglądają, jakby do wielkiego gara algorytmów powrzucano najprzeróżniejsze części najbardziej odjechanych stworzeń znanych człowiekowi i nie przejmowano się efektem końcowym. I tak na naszej drodze napotkamy krzyżówki pająków z kwiatami, żyraf z diplodokami, laserowe płaszczki i przerośnięte myszojelenie. 

Część z tych stworów będzie nastawiona pokojowo i nie zaszczyci nas gramem uwagi tak długo, póki sami nie zdecydujemy się zatopić ostrza w ich wnętrznościach. Większość natomiast odpali agresora z byle powodu i nie poprzestanie, póki nie wykończy całej drużyny. Nie będzie to problemem w sytuacji, gdy napotkamy na bestię zbliżoną do nas poziomem. Na nasze nieszczęście już na samym początku obok malutkich pajączków na trzecim poziomie spotkamy wygłodniałego małpoluda w okolicach poziomu czterdziestego, który nie dość, że zmiecie nas samym oddechem, to jeszcze będzie się uganiał za nami w nieskończoność. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zaprogramowania tak rozległego aggro, ale powinien się za to wstydzić i zastanowić nad własnym życiem. W taki oto sposób niejednokrotnie będziemy lawirować między wysokopoziomowymi potworkami, by znów dotrzeć do obszaru, w którym powrócimy do łupania prosiaczków i małych ptaszków.

Twórcy twierdzą, że remasterowana wersja została usprawniona chociażby w kontekście nieczytelnych menusów i interfejsu użytkownika. Trudno mi się do tego odnieść, bo nie grałam w oryginał, ale z punktu widzenia nowego gracza oraz osoby, która miała okazję pograć w trylogię "Xenoblade Chronicles", muszę napisać, że pierwszy kontakt z "X" nie należał do zbyt udanych. Mnogość informacji, tutoriali i zasad rządzących eksploracją mocno mnie przytłoczyła i niemalże zniechęciła do dalszego zagłębiania się w tytuł. Trochę jak z grami z serii "Persona", gdzie przez pierwsze dwadzieścia godzin dostajecie tutorial za tutorialem. I faktycznie, mniej więcej w okolicach dwudziestu godzin na liczniku poczułam się w miarę pewnie i zaczęłam powoli łapać, jak to się je. 


Nie obyło się oczywiście bez perturbacji, bo ostatecznie "Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition" bliżej do MMO niż klasycznego jRPG-a. Pogódźcie się ze żmudnym grindowaniem, sztucznym ograniczaniem dostępu do broni przez poziom postaci i rozwleczonymi, wielokrotnie źle rozpisanymi zadaniami pobocznymi, które prędzej czy później doprowadzą do rozważania sensu dalszego koegzystowania z tym tytułem. Pomimo tego, że jest to gra na dziesiątki godzin, progres w głównym wątku wciąż jest ograniczony koniecznością wykonywania innych zadań oraz eksploracji. Z jednej strony ma to jak najbardziej sens, bo naszym głównym zadaniem jest przywrócenie Nowemu Los Angeles pełnej funkcjonalności i zadbanie o jego długą żywotność. To zaś odbywa się chociażby przez badanie terenu, odkrywanie zaginionych kapsuł z rozbitej arki, czy też zbieranie artefaktów obcych. Z drugiej strony brak balansu w starciach z przeciwnikami, niemożność anulowania niektórych misji i wyżej już wspomniany przeze mnie grind mogą rodzić tony frustracji. Niejako naturalną kontynuacją powyższego jest fakt, że piękny mech zdobiący okładkę wpadnie w nasze ręce, gdy licznik dobije mniej więcej do trzydziestu godzin, a my uporamy się z sekwencją nudnych i upierdliwych zadań pobocznych, które gra próbuje zamaskować mianem "wyrobienia licencji". 


Tempo w "Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition" jest dość nierówne i pewnie przebolałabym je, gdyby chociaż członkowie drużyny byli warci uwagi. Ci natomiast są nad wyraz sztampowi i nie błyszczą tak mocno jak postacie z trylogii "Chronicles". Sytuację odrobinę ratują śmieszkowe elementy pokroju Tatsu z rasy Nopon oraz antagoniści. Główni złole są bardzo wyraziści i wydaje się, że twórcy bardziej przyłożyli się do ich zaprojektowania. Ciekawostką jest to, że do gry dorzucono nowych członków drużyny, wcześniej obecnych na szkicach koncepcyjnych oryginału. 

Remaster "Xenosków" nie wprowadza spektakularnych zmian względem pierwotnej wersji. Fakt, fabuła uległa poszerzeniu, ale wszystkie pozostałe zmiany mają bardziej kosmetyczny charakter. Jest to nadal tytuł pełen sprzeczności. Miałka fabuła przeplata się z mnogością opcji walki i zadaniami pobocznymi. Grind ściera się z olśniewającymi przestrzeniami i baśniowymi stworzeniami stającymi na naszej drodze. I choć "X" nie zagości w moim rankingu ulubionych jRPG-ów, nie sposób odmówić Monolith Soft specyficznego sposobu na przecieranie szlaków w gatunku. Oklepane stwierdzenie "jRPG nie dla każdego" zdaje się tu pasować idealnie.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?