Jak się nie ma, co się lubi…

Największą zaletą "Tempest Rising" jest sam fakt, że istnieje. To niezły, ale w żadnym razie nie wybitny tytuł – w sam raz do wyrwania na wyprzedaży. Z racji na nieliczną konkurencję wygłodzeni
Jak się nie ma, co się lubi…
Staroszkolne RPG-i, turówki oraz inne gwiazdy lat minionych przeżywają obecnie swój renesans. Bardzo się z tego cieszę, bo to jedne z moich ulubionych gatunków. Do pełni szczęścia brakuje mi jednak powrotu strategii czasu rzeczywistego. Takich tradycyjnych, z rozbudową bazy, zbieraniem surowców i tak dalej. Sęk w tym, że gatunek wciąż tkwi jedną nogą w mrokach zapomnienia. Owszem, od czasu do czasu horyzont rozjaśni "AoE 4" czy inna samotna gwiazda, ale ogólnie rzecz biorąc, na rynku wciąż panuje stagnacja. Nadzieję na nowy świt miało stanowić luźno zapatrzone w "Command & Conquer" "Tempest Rising". Wyszło… tak sobie.



Światem gry wstrząsnęła wojna atomowa. USA i Sowieci wymienili nuklearne pozdrowienia, na szczęście strony opanowały się wystarczająco wcześnie, by oszczędzić ludzkości powrotu do jaskiń. Zniszczenia okazały się jednak na tyle poważne, że przemodelowały politykę międzynarodową i skupiły dotknięte państwa wokół dwóch bloków. W praktyce mowa o NATO oraz Rosjo-Chinach, choć nadano im oczywiście stosownie fikuśne nazwy. Na skażonych obszarach powstało z kolei źródło cudownej energii, które pchnęło rozwój technologiczny o całe dziesięciolecia. Pod koniec lat 90., kiedy toczy się akcja gry, w ruch idą już zatem drony, broń laserowa i inne cuda na kiju. Twórcy starają się zrobić wiele, by zainteresować gracza fabułą, stawiając m.in. na dość złożone odprawy przed misjami, ale wynika z tego niewiele, zwłaszcza że pod koniec akcja skręca w zupełnie absurdalnym kierunku. Trochę słabo, acz z drugiej strony nie to jest w RTS-ach najważniejsze.



Autorzy przygotowali dwie kampanie po około 10 godzin zabawy sztuka. Jak nietrudno się domyślić, w jednej prowadzi się "Amerykanów", czyli specjalistów od lotnictwa i kamuflażu, w drugiej zaś cechujących się mocarnymi siłami pancernymi “Rosjan". Ekipa włożyła sporo trudu, by zróżnicować poszczególne misje i odegnać nudę. Jest rozpaczliwa obrona przed przeważającymi siłami wroga, działanie małą grupką bez możliwości wezwania posiłków w standardowy sposób, polowanie na konwoje i tak dalej. Niby fajnie, ale to zaledwie gatunkowy standard, zabrakło czegoś porywającego czy godnego zapamiętania, jak etap z "przesuwaną" bazą protosów ze "StarCrafta II". Mówiąc krótko: o ile Blizzard zachwycał, "Tempest Rising" wypada po prostu bez zarzutu. 



Gra miewa problemy z balansem poziomu trudności. Wszystko idzie pięknie i bezstresowo, aż tu nagle bez ostrzeżenia wpada się po uszy w kłopoty. Już na początkowym etapie kampanii, zanim jeszcze gracz na dobre pojmie zasady rządzące "Tempest Rising", musi on zmierzyć się z zadaniem zakładającym sprostanie niezmordowanym atakom na bazę przy jednoczesnej konieczności przeprowadzenia szturmu na silnie bronione pozycje wroga. Te ostatnie są przy tym położone w miejscu wymuszającym przerzucanie wojsk transportem lotniczym. W efekcie nie bardzo wiadomo, w co włożyć ręce w pierwszej kolejności. Dla jasności – nie marudzę, przestrzegam tylko, by realnie ocenić swoje zdolności przed wyborem poziomu trudności. 



Na plus trzeba zaliczyć nieźle zaprojektowane jednostki, z których wiele, zwłaszcza po stronie "amerykańskiej", ma po kilka umiejętności aktywnych. Początkowo bywa to nieco kłopotliwe, bo trzeba się przyzwyczaić do grania na klawiaturze jak na fortepianie, zwłaszcza jeśli uwzględnić błyskawiczną produkcję, spore armie itd. Nie wszystkie oddziały są jakoś szczególnie oryginalne, bo trudno nie zauważyć choćby kopii terrańskich czołgów oblężniczych, niemniej zdecydowana większość znajduje swą rolę na polu walki. 



"Kula śmierci" z żołdaków jednego typu rzadko gwarantuje sukces, ponieważ łatwo nadziać się na kontrę. Weźmy choćby samoloty. Bezsprzecznie są potężne, ale bardzo szybko zużywają amunicję i muszą zawrócić po zaopatrzenie, gdyż jego automatyczna regeneracja jest ekstremalnie powolna. Co więcej każda fabryka "latadeł" dysponuje zaledwie parą platform serwisowych, więc by stworzyć wielkie eskadry, trzeba zainwestować masę surowców. Zmyślny, całkiem odświeżający mechanizm.



O ile wspomniane dotychczas elementy zrobiono porządnie, acz bez błysku, o tyle solidne baty należą się twórcom za sztuczną inteligencję oraz znajdowanie ścieżek. Wojska regularnie blokują się w wąskich przejściach, co jest widoczne zwłaszcza w przypadku dużych maszyn naziemnych. Mając w pamięci fakt, że poszczególne jednostki dysponują aktywnymi zdolnościami o przeróżnych zasięgach i zastosowaniach, trudno nie kląć, gdy twoi podwładni podrygują bezradnie na odsłoniętej przestrzeni, starając się dotrzeć na wymaganą pozycję, i giną przy tym jak lemingi. Nawet ręczne pokazywanie matołkom, gdzie mają stanąć, nie zawsze działa jak należy, bo po chwili i tak robią, co chcą.



Największą zaletą "Tempest Rising" jest sam fakt, że istnieje. To niezły, ale w żadnym razie nie wybitny tytuł – w sam raz do wyrwania na wyprzedaży. Z racji na nieliczną konkurencję wygłodzeni fani tradycyjnych RTS-ów i tak prawdopodobnie sięgną po niego, niespecjalnie się przy tym krzywiąc. Jaki zresztą mają wybór.



PS: W przyszłości planowane jest dodanie trzeciej grywalnej frakcji, ale nie jest ona dostępna w wersji premierowej.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?