Interesowanie się światem kina i filmowymi nowościami to trochę miecz obosieczny – niby zawsze jest coś do ekscytowania się, trudno też o ominięcie co ciekawszej premiery, ale przy tym trudno o zaskoczenia, o brak tworzenia sobie pewnych oczekiwań i uprzedzeń. To powyższe skłoniło mnie wręcz w pewnym momencie do porzucenia filmweba i innych tym podobnych mediów na prawie rok, dając się ponieść bardziej spontanicznemu i szczeremu przeżywaniu kina. Przyznaję więc, że trudno mi nie doceniać momentów takich jak premiera "Strange Darling", gdzie zmierzła krytyka filmowa nagle skonfrontowana zostaje z projektem, o którym nikt nie słyszał, od twórcy, o którym nikt nie wiedział, który wysadza z butów nawet najbardziej opornych kinomanów. Niestety, jak bardzo bym tego fenomenu nie doceniał, trudno mi już to samo powiedzieć o samym filmie.
No i tu ważna adnotacja: tak jak wielu przede mną i pewnie wielu po mnie, ostrzegam, że "SD" to zaiste film, o którym bardzo trudno mówić tak, by nie powiedzieć za wiele. Zakładając więc, że seans okaże się dla was dobrą zabawą, niestety nawet najmniejszy detal może tę zabawę popsuć. Tę recenzję dedykuję głównie tym, którzy film już widzieli, lub nie boją się spoilerów, acz nie będzie to recenzja stricte spoilerowa. Jeśli macie nadal obawy, to mam do was tylko szybki przekaz – nie polecam przesadnie ulegać ogólnemu hype’owi na ten projekt. Czy warto go obejrzeć? Raczej tak, choćby dla wyrobienia sobie własnej opinii lub sporej szansy na dołączenie do tej zachwyconej większości. Jestem jednak zdania, że spokojnie można sobie odpuścić kinową premierę i nadrobić produkcję w domowym zaciszu. W każdym razie recepcja tego filmu stała się trochę niebezpiecznie hurraoptymistyczna i przydałby się jej jakiś głos kontry, który poniżej postaram się zawrzeć.
Wiernie słowom Hitchcocka, że zaczynać należy od trzęsienia ziemi, a później tylko mocniej podkręcać napięcie, przynajmniej tę pierwszą część film wyraźnie wziął sobie mocno do serca. Otwierające minuty bardzo umiejętnie zarysowują intensywność, ton, i ambicje, w jakie mierzy J.T. Mollner. Ekran początkowy informujący o nakręceniu filmu na taśmie 35mm; przypisanie postaciom określników "Diabeł" i "Dama"; notka żywcem wyrwana z dokumentu true-crime sugerująca, że to "prawdziwa historia"; podział historii na 6 rozdziałów — te zabiegi, choć niewątpliwie przepełnione posmakiem pretensjonalności, zdają się dawać widzowi sygnał: ‘tandetny thriller zostawiamy za drzwiami, pora na kino przez wielkie K’. Nie znaczy to jednak, że brak tu tych klasycznych thrillerowych ambicji. Początkowa scena pościgu to mistrzowsko zaaranżowany festiwal czystej thrillerowej adrenaliny – nie wiemy o tych bohaterach jeszcze nic, ale już rozumiemy wagę całej sprawy i że liczy się tylko jedno – przetrwanie. Toż to wzorcowy przykład filmowego "show don’t tell"!
Jak jednak wiadomo, nie sztuką jest samo zaczynanie; ważniejsze jest to, jak się kończy. Tym samym, niestety z każdym kolejnym twistem i odsłonięciem kart, film coraz bardziej ujawnia jak mało ma do zaoferowania, poza wcale-nie-tak-mocnymi sztuczkami. Pal już licho, że główny plottwist wydał mi się oczywisty po 20 minutach (bo ocenianie plottwistów i ich przewidywalności to informacja równie użyteczna dla treściwej krytyki filmowej co ocenianie komediowości komedii czy straszności horroru), gdy co ważniejsze wszystkim tym twistom zwyczajnie brakowało mocy, przez niemalże całkowitą absencję fabularnej podbudowy. Siła kultowych dzieł takich jak Fight Club czy Parasite nie kryła się w samej magicznej sztuczce, ale w tym, jak cała reszta filmu pracowała na jej siłę i wiarygodność. Pod tym względem, w swoim filmowym tricksterstwie Mollner gra niestety bliżej ligi, w której od wielu lat tkwi M. Night Shyamalan; ligi poświęcania postaci i sensowności filmu na ołtarzu powierzchownego 'zaskakiwania'.
Prawie każdy epizod zdaje się ciągnąć odrobinę za długo, sama fabuła odarta z formalnych fajerwerków okazuje się dosyć banalna i pozbawiona jakiegokolwiek ciekawszego pomysłu na jej rozwinięcie, a postacie to albo pozbawione głębi ludzkie stereotypy, albo sporadyczni epizodyści-dziwacy. To drugie dla kina nie jest żadnym novum, ale Mollner to nie Tarantino czy Lynch, a jego postacie ani nie wyróżniają się na tyle, ani nie zostają wystarczająco rozwinięte, by usprawiedliwić swoje istnienie – wręcz wydają się nie do końca zgrywać z pozostałymi elementami filmu (śniadanie?). Przy tym nie wydaje mi się, żeby winnym temu byli sami aktorzy, którzy z otrzymanymi rolami poradzili sobie całkiem nieźle (szczególnie Willa Fitzgerald, która z postaci "Damy" wyciąga w zasadzie ile się dało!), ale raczej nieumiejętny scenariusz. Ostateczne wyjaśnienie intrygi pozostawia też z wielkim ‘to tyle?’ i brak mu jakiegokolwiek osadzenia, by realnie coś znaczyć.
Nadeszła pora na najbardziej problematyczną rzecz do omówienia. Ot – komentarz socjo-polityczny filmu. Wiadomo, kino od zawsze było w mniejszym czy większym stopniu polityczne, jednak jest spora różnica między obecnością pewnych tez czy idei w filmie a próbą ich nieudolnego przeforsowania na widzu. W skrócie – czy polityka wynika z osobistego doświadczenia filmu, czy raczej uwiera jako jego integralna część. Co gorsza, na papierze idee filmu mogą wydawać się nawet względnie rozsądne i umotywowane (w umiarze), tylko wszystko rozbija się tu o wykonanie. "Strange Darling" za bardzo próbuje być filmem mówiącym coś ważnego i uniwersalnego, nie zauważając przy tym, że to, co mówi o relacjach międzyludzkich jest w najlepszym przypadku irrelewantne, a w najgorszym bzdurne i mocno incelskie. Najgorszym tego przykładem jest moment rozmowy dwójki postaci nad lodówką (kto obejrzał ten wie), czyli bodaj najbardziej niestrawne polityczne doświadczenie, jakim dręczono mnie w kinie od czasu scen okrucieństwa graniczników i sceny rapujących imigrantów w "Zielonej Granicy"; czy monologów o kobiecości w "Barbie". No i dobra – politykę zawsze można zignorować i uznać produkcję first and foremost za pewną zabawę gatunkowymi schematami, pytanie tylko, czy rzeczywiście jakkolwiek na tym zyskuje.
W przypadku samej materii filmowej to zwyczajnie bardzo przeciętny thriller z ambicjami mocno przekraczającymi możliwości. Nie raz wybijają się tu echa kultowych klasyków od "Teksańskiej Masakry" po "Halloween", ale tak jak nostalgiczne hołdowanie nawet wychodzi, tak już próby wniesienia do gatunku czegoś nowego i wartego opowiedzenia niespecjalnie; to odtwarzanie tych samych rozpadających się gatunkowych vinyli. Większości seansu towarzyszyło mi wrażenie, że film bardziej ‘stara się’ być tym przewrotnym artystycznym thrillerem, aniżeli faktycznie nim jest. To film wręcz przestarany, aż gryzący w oczy ciągłą potrzebą udowadniania widzowi, jak bardzo jest oryginalny i inteligentny. Tonalnie ściera się tu też kilka różnych wizji – przewrotność i nieprzewidywalność à la Tarantino walczy z elementami bardzo generycznego thrillera; przaśna b-klasowość walczy z artystycznym zacięciem i ambicjami na ‘ważny film’. Te wojny mogłyby zaowocować czymś ciekawym i odświeżającym, ale zamiast tego skutkują ogólną nieskładnością filmu. W tym drugim przypadku marnie napisane postacie, drewniane dialogi i ogólna przesada zabijają zaangażowanie w intrygę i odrealniają przekaz filmu, gdy do pełnego b-klasowego spełnienia brakuje tu trochę większej dozy szaleństwa i zakończenia z prawdziwego zdarzenia; końcowy festiwal przemocy zdaje się zupełnie pozbawiony kierunku i pomysłu, przez co niestety nieznośnie się dłuży.
Muzyka i ogólnie oprawa dźwiękowa to mieszanka ciekawych wyborów (główna melodia, niektóre utwory), i moim zdaniem zupełnie chybionych – wykorzystane kompozycje bywają czasem odrobinę zbyt banalne (Love Hurts, nawalający w głośniki motyw „Diabła” jakby żywcem wyrwany z „Tenet” Nolana) lub zwyczajnie generyczne – które równie dobrze pasowałyby do byle taniego erotyka. Muszę jednak oddać cesarzowi co cesarskie: strona wizualna filmu wygląda naprawdę obłędnie i to bez jakiegokolwiek asterysku. Wizualna prezencja filmu to prawdziwa estetyczna przyjemność, gdzie nieoczywiste kompozycje kadrów trafnie ubogacają nieobecną treść, a przeszarżowana saturacja i kolorystyczne kontrasty idealnie wpisują się w przesadzony ton produkcji. Znany głównie z imponującej aktorskiej kariery Giovanni Ribisi zdziałał tutaj prawdziwe filmowe cuda, realnie sprawiając, że dość niskobudżetowa produkcja wygląda lepiej niż większość flagowych hollywoodzkich hitów. Gdyby tylko reszta filmu była na choćby podobnym poziomie oryginalności i twórczej sprawności, to Mollnerowi mogłoby wyjść rewelacyjne kino.
No i cóż, wybierając się na seans, wziąłem sobie do serca przekaz o „unikaniu spoilerów” i poszedłem w dużej mierze bez żadnych wcześniejszych informacji i prawie żadnych oczekiwań; z kina wyszedłem zaś rozczarowany jak dawno. Oczywiście, tak jak pisałem, są w tym filmie elementy ciekawe i względnie udane, ale wszystko ciągnie w dół niesprawna reżyserska ręka i niedopracowany scenariusz. Czego by jednak nie mówić, wierzę, że JT Mollner może jeszcze w przyszłości zaskoczyć i szczerze trzymam kciuki, by z kolejnymi projektami twórca ten zachwycił mnie równie mocno, co tym filmem cały dział recenzencki filmweba. Ambicji odmówić mu nie mogę, dobrych filmowych inspiracji również, a przy tym wyraźnie umie trafiać w filmowe potrzeby widowni. Był tu potencjał na znacznie więcej, a tymczasem, jedyną 'strange' rzeczą z tego seansu pozostaną dla mnie oceny na poziomie ~8.0. Do tego chyba trochę bym się bał pytać reżysera o jego zdanie na temat kobiet.