Recenzja filmu

Rocketman (2019)
Dexter Fletcher
Taron Egerton
Jamie Bell

Boże, chroń cekiny!

Reżyser Dexter Fletcher nie cenzuruje biografii Eltona Johna, ale nie wychodzi także poza straszliwie ograny model świeckiego świętego. Będę szczery -liczyłem na mniej brokatu i kalifornijskiej
Boże, chroń królową. Poddani, też chrońcie królową, gdyż kompletnie porobiona oddaje właśnie mocz na waszym podjeździe. Ma na sobie obcisły trykot z cekinami, diabelskie rogi, puchate skrzydełka i okulary-serduszka, a na koncie miliony funtów, złote płyty i pełne stadiony. Zamiast taktycznych sojuszy i mądrych doradców całą władzę oddała w ręce Kapitana Koksa. Dowodzą wóda, dragi, psychotropy, seks i zakupy. Rock'n'roll w wersji glam, życie rozpisane na planie barokowego pałacu, peruka z pudla i puder z lustra. Wersal, w którym Święty trochę bardziej śmierdzi, ale jego ciało i tak nigdy się nie rozkłada. 



Proszę mnie źle nie zrozumieć, "Rocketman" to i tak najbardziej uczciwy z ostatnich muzycznych bio-piców. Używki, rozpusta i orientacja seksualna nie tylko nie są tutaj upchane gdzieś z brzegu kadru, ale otwarcie dzierżą batutę i dyrygują całą orkiestrą. To na nich opiera się oś filmowej biografii Eltona Johna - w sumie bardzo prostej i przewidywalnej opowiastki o wychodzeniu z nałogów, odkrywaniu własnej tożsamości i godzeniu się z przeszłością. "Rocketmana" otwiera obraz kliniki i na klinice wszystko się również kończy. Taron Egerton - bez dwóch zdań świetny i przekonujący w roli EJ - wpada na spotkanie grupy terapeutycznej w pióropuszach, rogach i brokatach. Z dumą robi listę wszystkich swoich uzależnień, siada naburmuszony na krześle i czeka na uwagę. 



Ale im mocniej Elton wpija się pazurami we własną przeszłość, tym więcej żółci wypływa ze świeżo otwartych ran. Dzieciństwo na brytyjskich przedmieściach, rodzina raczej prosta, konwencjonalna, średnio łapiąca muzyczny geniusz małego Reggy'ego. Matka zapatrzona w siebie, surowy i gwałtowny ojciec ("nie bądź mięczakiem!"), który w końcu odchodzi od żony i syna - to chyba największa życiowa zadra przyszłego gwiazdora. Nauka w Królewskiej Akademii Muzycznej, pierwsze występy z soulowymi zespołami, granie do kotleta. I najważniejsze -artystyczny i koleżeński pakt z tekściarzem Berniem Taupinem. Przyjaźń aż po grób, wielka kariera i wielkie pieniądze. Życie po królewsku, dopieszczanie wizerunku barokowego księcia dragów i wolnej miłości, cała doba w kolorowym szlafroku i z lokajem przebranym za wiktoriańską prostytutkę. A w końcu pustka, toksyczny związek z menadżerem Johnem Reidem, napady szału, autodestrukcja na pełnej prędkości. Upadek, po którym musi nastąpić rezurekcja. 



Owszem, reżyser Dexter Fletcher nie cenzuruje biografii Eltona Johna, ale nie wychodzi także poza straszliwie ograny model świeckiego świętego. Będę szczery -liczyłem na mniej brokatu i kalifornijskiej magii, a więcej realistycznego mięcha, także tego społecznego. Początek w pewnym sensie coś takiego obiecuje: John-Dwight ma wyraźny kompleks związany nie tylko z własną mało rockową urodą, lecz także z pochodzeniem klasowym. Słychać to wyraźnie we wczesnych tekstach: zadziornych, buntowniczych, odwołujących się do robotniczej dumy i plebejskiej wrażliwości, jeszcze niepokrytych pyłem z erupcji skrajnie indywidualistycznego glamu. Arcyciekawie byłoby pokazać Reginalda Dwighta właśnie jako zwykłego człowieka, poddanego Jej Królewskiej Mości z typowo brytyjskim zacięciem do przekraczania norm i wkurzania snobów. A jednak reżyser stawia na ukochaną figurę hollywoodzkiej mitologii - kapitalistycznego transformera. Otóż sukces w showbizie wymaga nie tylko ewolucji wizerunku w sensie świadomej i zaplanowanej autokreacji. Zmiana powinna być dużo głębsza - Elton John musi zabić Reggy'ego, odrzucić własne korzenie, zerwać wszystkie linki łączące go z dzieciństwem, wczesną młodością i ulicznym akcentem. Zakończenie terapii jest jednocześnie przyznaniem, że wszystko - pieniądze, sukces, geniusz - zawdzięcza się samemu sobie, przeszłość to balast, a ludzie - przeszkody. Self-made man orbituje w kosmosie, ściga się na gwiezdnych rakietach i wciąga koks z księżycowych kraterów. Prawa zwykłych śmiertelników obowiązują go tylko wtedy, kiedy trzeba rozliczyć stan konta.



Z drugiej strony, przepych jest jednocześnie największym magnesem przyciągającym do "Rocketmana". To film pełzający - nie tylko w warstwie wizualnej - na granicy kiczu, wielobarwny i pawi jak jego bohater. Sceny muzyczne i choreografię zaaranżowano w poetyce oniryczno-magicznej, co sprawdza się znakomicie - zarówno we wczesnomłodzieńczych tańcach w wesołym miasteczku czy "lewitującym" występie w klubie The Troubadour, jak i w momentach największego stężenia dragów i autodestrukcji (patrz: impreza na basenie). Estetycznie mamy zatem do czynienia z żywiołem nieokiełznanym, ze scenicznością świetnie prezentującą się w kinie i muzyką o niesłabnącym potencjale podrywania nóg do tańca. 



Tyle, że wciąż - na poziomie treści bije z tego wielka grzeczność, uprzejmość, wręcz czołobitność. Nowoczesny "święty z dolarów" uprawia ckliwy mentoring, oswaja własne Ja i w konsekwencji przekształca się w istotę nieskazitelną, pomnikową, a przez to także - mimowolnie upupioną. To kolejny bio-picowy przykład gładkiego wejścia w normę po jej brawurowym rozpirzeniu. Dlatego oglądając film, gdzieś z tyłu głowy cały czas kołatały mi się inne glamowe filmy o muzyce – choćby "Tommy" Kena Russella czyIdola Todda Haynesa. Tam rock'n'roll szedł ręka w rękę z szaleństwem scenariusza i dziwactwem konceptualnym. Tutaj ostatecznym horyzontem pozostaje biznesowa hagiografia. Kreski z pudru okazują się pudrem na twarzy, a rockowa transgresja - plikami banknotów na popękanym fortepianie. 
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Rocketman
Bożyszcze tłumów można sportretować w bezdusznie merytoryczny, reporterski sposób, jak również poetycko... czytaj więcej
Recenzja Rocketman
Parę lat temu w kinach mogliśmy oglądać animację "Sing", w której antropomorficzne zwierzęta śpiewały... czytaj więcej