Za każdym razem, gdy w nowym "Resident Evil" główna bohaterka wchodzi w tłum zombiaków jak w masło, w okolicach fotela odruchowo szuka się pada albo myszki i klawiatury. Po pięciu odcinkach dochodowa seria niewiele już ma wspólnego z kinem. Tak jak ofiary filmowego wirusa T zamieniły się w krwiożercze maszkary, tak historia dzielnej Alice transformowała w męczącą hybrydę gry wideo i teledysku. Jeśli nie jesteście fanami "Residenta" na śmierć i życie, seans "Retrybucji" może się dla Was okazać prawdziwym survivalem.
Pozornie wszystko gra i buczy. Armia żywych trupów rośnie w siłę, Alice – jednoosobowe komando na zgrabnych nogach Milli Jovovich – stawia jej opór, kadry wypełniają wodospady posoki, a złowieszcza korporacja Umbrella snuje kolejne nitki globalnej intrygi. Problem w tym, że całej tej makabrycznej zabawie brakuje energii i "jaja". Apokalipsa według Paula W.S. Andersona jest sztuczna i sterylna niczym świeżo wysprzątane laboratorium. Dominującą cechą tej wizji jest symetria, czyli (jak mawiali podobno starożytni Grecy) estetyka głupców. Kto miał okazję popykać w konsolowy oryginał, ten doskonale wie, że cechowały go soczyste detale, bogactwo pomysłów i prawdziwie mięsna jatka. W tym kontekście gra wydaje się znacznie bardziej filmowa od ekranizacji. Andersonowi trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że lubi i umie wykorzystać technologię trójwymiarową. Z ekranu co rusz coś wystrzela, wyskakuje albo się wylewa. Po seansie nikt nie powinien więc czuć się oszukany z powodu ściemnionego 3D.
Na tym kończy się jednak krótka lista zalet "Retrybucji". Fabuła jest szczątkowa i absurdalna do tego stopnia, że najlepiej zapomnieć o niej podczas wizyty w multipleksie. Dialogi skrzypią jak zepsute łóżko, a aktorzy... No cóż, występują przed kamerą. Z kolei scenariusz wykastrowano z najdrobniejszych elementów humorystycznych. Jeśli mimo to parę razy zdarzy Wam się gromko parsknąć na seansie, będzie to raczej wina niż zasługa twórców. Film bywa śmieszny, ale jedynie w niezamierzony sposób. Zwróćcie uwagę choćby na finałową bijatykę, która wygląda jak reprodukcja kina klasy D ze złotej epoki magnetowidów.
W finale Anderson zostawił, oczywiście, otwartą furtkę dla szóstej części. Tym razem poszukam chyba innego wyjścia.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu