"Equals" to skąpany w melancholijnej aurze, głaszczący oczy i uszy futurystyczny melodramat. Antyutopia skrojona – piszę to bez cienia złośliwości – pod hipsterską wrażliwość. Film, w którym
Zastanawialiście się kiedyś, jak mogłaby wyglądać ekranizacja "Nowego wspaniałego świata" Huxleya, gdyby zabrał się za nią Jacek Borcuch ("Wszystko, co kocham", "Nieulotne")? Ja już wiem. Walczący o Złotego Lwa "Equals" to skąpany w melancholijnej aurze, głaszczący oczy i uszy futurystyczny melodramat. Antyutopia skrojona – piszę to bez cienia złośliwości – pod hipsterską wrażliwość. Film, w którym emocje i styl są wszystkim.
Equals, czyli Równi to członkowie społeczeństwa przyszłości. Każde dostało od władz przytulny apartament, niezbyt męczącą, dopasowaną do talentu i umiejętności pracę oraz obietnicę wygodnego życia bez wojen i głodu. Nietrudno się domyślić, jaką walutą płaci się za pobyt w raju. W świecie Równych uczucia traktuje się jak niebezpieczną chorobę. Ci, którzy na nią zapadną, zobowiązani są jak najszybciej ujawnić swój stan lekarzowi. Istnieją oczywiście i tacy, którzy cieszą się z "przypadłości" i dlatego wolą pozostać w ukryciu. Najsłabsze jednostki, wycieńczone samotnością i duchowym bezwładem otoczenia, popadają w depresję i w efekcie popełniają samobójstwo. Jaki los czeka parę kochanków, Nię (Kristen Stewart) i Silasa (Nicholas Hoult)? Ich zakazana miłość nie ma przecież szansy stać się zapalnikiem rewolucji. Pytanie, na jak długo uda im się uciszyć głos serc, tak, aby nie dosłyszeli go pozostali.
W recenzji "Guardiana" można przeczytać, że Drake Doremusprzerobił "THX 1138" na reklamówkę perfum Calvina Kleina. Autor "The Hollywood Reporter" pisze z kolei, że film jest piękny, ale nudny. To po części prawda: szczątkowa fabuła jest tu zaledwie rusztowaniem, na którym reżyser rozwiesza swój arras uszyty z obrazów i fonii. W poszukiwaniu tych pierwszych ekipa "Equals" wyruszyła w podróż do Japonii i Singapuru. Znalazła tam supernowoczesną architekturę pasującą do science fiction o "domach z betonu, w których nie ma miłości". Muzycznym tłem dla opowieści są abstrakcyjne, ambientowe plamy dźwięku, które skomponował Sascha Ring, znany lepiej pod pseudonimem Apparat. Estetyczna rozkosz, jaką czerpie się z obcowania z ascetycznym światem, pozwala zapomnieć o tym, że ponura wizja przyszłości jest mało oryginalna i pobieżnie przedstawiona, a ostatni akt filmu przypomina niezbyt udaną kopię jednego z dramatów Szekspira.
Najlepsza wizytówka "Equals" to moment, w którym Nia i Silas ukryci w otulonym błękitną poświatą pokoiku po raz pierwszy zaznają dotyku drugiej osoby. Jest tu wszystko: onieśmielenie, czułość, namiętność oraz potężna chemia między Stewart i Houltem. Do tego hipnotyczny bit z wrzynającym się w głowę basem, który sygnalizuje narastające pożądanie bohaterów. Najpiękniejsza scena miłosna, jaką widziałem w tym roku w kinie.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu