Recenzja filmu

Pina (2011)
Wim Wenders

Epitafium dla Piny

Dość omyłkowy to pomysł nazywać ten film musicalem, bo "Pina" nim nie jest. Nie ma tu fabuły, czas nie płynie, sceny nie wynikają jedna z drugiej, taniec jest formą wyrazu, ale nie samej treści
Dość omyłkowy to pomysł nazywać ten film musicalem, bo "Pina" nim nie jest. Nie ma tu fabuły, czas nie płynie, sceny nie wynikają jedna z drugiej, taniec jest formą wyrazu, ale nie samej treści filmu. Widzowie zostają po prostu zatopieni na 100 minut w codzienności tańca – próbach i spektaklach, sukcesach i porażkach, lekkości i trudzie, w uczuciach i potrzebie ich wyrażania, w miłości i śmierci.

Pina Bausch to reformatorka teatru i tańca, tancerka, przede wszystkim choreografka i założycielka Tanztheater Wuppertal, niemieckiego teatru tańca, który pod jej ręką kwitł przez ponad 40 lat. Zaprzyjaźniony z nią Wim Wenders, słynny niemiecki reżyser, autor "Lisbon Story" i "Nieba nad Berlinem", od wielu lat zastanawiał się, jak nakręcić film o teatrze Piny, żeby oddać atmosferę spektakli, relacje między tancerzami, fizyczność ich ciał, wielowymiarowość oszczędnej, niezwykłej scenografii. Rozmawiał o tym z choreografką wielokrotnie, aż w końcu znalazł rozwiązanie – technika 3D! Niestety, po pół roku pracy, jeszcze na etapie prób, Pina Bausch nagle zmarła – 30 czerwca 2009 roku.

Musiało minąć trochę czasu, żeby wszyscy, łącznie z reżyserem, nieco ochłonęli i doszli do wniosku, że warto kontynuować prace nad filmem, mimo że Piny Bausch już nie ma (a może właśnie tym bardziej?). I tak powstał film Pina. Tanzt tanzt sonst sind wir verloren. Sceny z kilku sztuk powstałych na przestrzeni wielu lat – Frühlingsopfer, Café Müller, Vollmond i Kontakthof – kręcone w teatrze-siedzibie zespołu, przeplatają się z ujęciami solówek tancerzy w plenerze, w miejskiej przestrzeni Wuppertalu. Widzimy też samą Pinę, tańczącą we fragmentach Café Müller, ale głównie w ciszy przyglądającą się pracy zespołu, z nieodłącznym papierosem, delikatnie, nieśmiało uśmiechniętą. Pomiędzy tymi ujęciami pojawiają się tancerze z zespołu, współpracownicy – każdy z nich tka swoje o Pinie wspomnienie. Pewnie dlatego, kiedy oglądałam Wendersowy film w berlińskiej Kulturbrauerei, a łzy cichymi kroplami spadały nam, widzom, na zdjęte zimowe czapki, szaliki i rękawiczki, przyszło mi do głowy jeszcze jedno słowo na określenie poetyki filmu – "epitafium". 
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Pina
Czy potrafimy z łatwością okazywać emocje? Czy potrafimy komunikować się niewerbalnie? Czy potrafimy... czytaj więcej