Wszystko zaczęło się tak naprawdę jeszcze w 1972 roku. Oto na planie kręconego pod producenckim okiem Rogera Cormana wczesnego filmu Martina Scorsese pt. "Boxcar Bertha", występująca w nim
Wszystko zaczęło się tak naprawdę jeszcze w 1972 roku. Oto na planie kręconego pod producenckim okiem Rogera Cormana wczesnego filmu Martina Scorsese pt. "Boxcar Bertha", występująca w nim Barbara Hershey podarowała reżyserowi na pamiątkę książkę. Była nią kontrowersyjna powieść greckiego pisarza Nikosa Kazantzakisa (napisał również "Greka Zorbę") zatytułowana "Ostatnie kuszenie Chrystusa". Pokrótce jest to opowieść o Jezusie wątpiącym, który jeszcze na krzyżu jest kuszony przez diabła i marzy o życiu normalnego człowieka. Zamiast ciężkiego losu mesjasza i zbawiciela Chrystus pragnie spokojnej egzystencji u boku Marii Magdaleny. Z pewnością takie podejście do sprawy większości osób wierzących, a w szczególności wychowanych w wierze rzymskokatolickiej, musiało wydać się szokujące i wręcz bluźniercze. W połowie lat 80. Scorsese był już uznanym twórcą, okryty sławą takich arcydzieł amerykańskiej kinematografii jak "Taksówkarz" i "Wściekły byk". Jak się jednak okazało, nawet te sukcesy nie były nazbyt pomocne reżyserowi, który postanowił porwać się na adaptację książki Kazantzakisa. Już pierwsze doniesienia o planowanej produkcji wywołały falę protestów. Minęło pięć lat zanim po długotrwałych poszukiwaniach funduszy i studia gotowego pomóc w realizacji dzieło w końcu ujrzało światło dzienne w 1988 roku. Oczywiście nie było to końcem jego burzliwych perypetii. W kilku krajach film został zakazany, w wielu – tak jak w Polsce – nigdy po prostu nie doczekał swej premiery. I nie pomogło nic, nawet nominowanie tej niecodziennej pozycji do Oscara – "Ostatnie kuszenie Chrystusa" w wielu kręgach było przez długi czas (i zapewne ciągle jest) dziełem wyklętym. Na szczęście jednak czas potrafi łagodzić wiele sporów i pomimo że w kraju nad Wisłą omawiana produkcja nigdy nie zawitała do kin, to chwała przynajmniej za wynalazek zwany DVD. Dziś film można nabyć w sklepie (swego czasu był również emitowany przez pionierskie Canal+) i każdy może delektować się nim w domowym zaciszu. Nie będę wdawał się tu w żadne polemiki z krytykami tego filmu. Nie ma sensu. Ich zdania i tak bym nie zmienił, bo wypływa ze zwykłej ignorancji i fanatyzmu. Poza tym – trudno dyskutować na temat danego dzieła sztuki z kimś, kto się z nim nie zapoznał. A przykra prawda jest taka, że znacząca większość tych, którzy "Ostatnie kuszenie…" odsądzają od czci i wiary po prostu go nie oglądała. Zwłaszcza w Polsce jest to średnio wykonalne, w momencie gdy było ono rozpowszechniane w tak wąskich kręgach. Stąd też, zamiast przekonywania kogokolwiek, powiem krótko: nie ma, nie było i zapewne nie będzie filmu w historii, który w tak głęboki i zarazem subtelny sposób dotykałby kwestii wiary. I nie zmienią tego ani masowo powstające i co roku puszczane w telewizji na Wielkanoc czytankowe i sztampowe ekranizacje poszczególnych Ewangelii, ani wątpliwej jakości eksperymenty, takie jak wulgarna w gruncie rzeczy i pusta "Pasja" Gibsona. Skąd wypływa moje zdanie? Nie chcę popadać w patos, ale dopiero po tym seansie zacząłem myśleć i rozpatrywać pewne kwestie. I dopiero po filmie Scorsese zaczęło do mnie docierać na czym polegała rola Chrystusa i jak niezwykłe i trudne zarazem było to zadanie. I to właśnie dzięki temu, że odtwarzany na ekranie przez Willema Dafoe Jezus nie jest nadludzkim herosem, istotą z innego świata, która budzi zarówno nie do końca pojęte uwielbienie, podziw, ale też czuć od niej wyraźne oddalenie. Zbawiciel w kamerze Scorsese to człowiek. Człowiek, któremu Bóg wybrał tak niełatwą i bolesną drogę. To człowiek cierpiący, pełen słabości, niepozbawiony grzechu i wyrzutów sumienia. Ale też człowiek poszukujący, zadający pytania, myśląca istota z krwi i kości. To człowiek, który, tak jak każdy inny, musi najpierw zawierzyć Bogu i temu, że plan, jaki dla niego przygotował jest skończony i od początku po kres ma sens. Że nic nie jest przypadkowe i wszystko ma cel. To Jezus, który najpierw musi w ten plan uwierzyć, a dopiero potem może umrzeć na krzyżu za ludzkość. Czy takie podejście do tematu jest bluźnierstwem? Nie wiem, nie mi oceniać. Niech dalej zajmują się tym teologowie i ludzie, którzy myślą według jednej słusznej linii. Wiem za to jedno – ja też szukam. I dawno nie widziałem na ekranie czegoś równie pięknego i mądrego, co tak głęboko skłoniłoby mnie do refleksji. Dziękuję za to panu Martinowi, jak i całej jego ekipie, która zawierzyła jego wizji. Bo bez nich to niedocenione i ciągle ulegające przemilczeniom arcydzieło z pewnością nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. A pomyśleć, że jeszcze dosłownie kilka miesięcy temu, kiedy rozumowałem w odrobinę odmienny sposób, przymierzałem się do obejrzenia tego filmu właśnie głównie ze względu na jego kontrowersyjną otoczkę. Chyba też wtedy nie sądziłem, że może to być tak niezwykły obraz…